Relacja z podróży - Kambodża - część 2

Phnom Penh widok z tuk tuka

Phnom Penh. Foto: Mateusz Jakubowski

Dojechaliśmy do Phnom Penh. Spóźnieni, zamiast o 19, dojechaliśmy na miejsce po 23. Nasz bus przejechał całe Phnom Penh i wyrzucił nas za miastem, na ciemnym parkingu, gdzie czekały na nas 2 tuk tuki prowadzone przez znajomych kierowcy. Przygoda z nimi to jedna z najgorszych przygód, jaka spotkała nas zagranicą.

Byliśmy zaspani i zmęczeni, chcieliśmy spacerem iść do najbliższego hostelu. Ale jadący z nami Kanadyjczyk woła do nas, że jedzie do centrum (tam najlepiej wykupić nocleg) i ustalił z kierowcą tuk tuka cenę na 3 USD, możemy jechać razem. To tylko po dolarze na głowę. Jedziemy. Nikt z nas nie miał wykupionego noclegu, ustaliliśmy, że tam coś znajdziemy.

Po jakichś 10 minutach dojechaliśmy. Kierowca nie chce przyjąć pieniędzy,  Przekonuje, że to jest najtańszy nocleg na tej ulicy, wskazując nam jakiś oślizgły, zatęchły guest house. Cena wysoka, chcemy negocjować, ale recepcjonista się nie zgadza. Wychodzimy z hotelu, mówimy, że to nie to i chcemy zapłacić. Kierowca zapiera się, że zabierze nas w inne miejsce. Nie wiem po jaką cholerę godzimy się na to. Podjeżdżamy kilkadziesiąt metrów dalej, do Golden Home Guesthouse. Tam już się z nami targują, ale pod warunkiem, że będziemy dłużej niż 1 noc. Staje na 14 USD za dwie noce w pokoju dwuosobowym. Wrzucamy z Anią bagaże do pokoju.

Idziemy zapłacić za tuk tuka.

Wyciągam, tak jak umówił się Kanadyjczyk, 2 USD, na co kierowca wybucha śmiechem. „O co chodzi?” – pytam, na co kierowca odpowiada, że 3 USD to on chce od osoby, czyli musimy mu zapłacić 6 USD. Teraz ja wyśmiewam kierowcę i mówię mu, że ustaliliśmy 3 USD za transport. I dodaję, że przed przyjazdem do Phnom Penh zapoznawałem się z cenami i wiem, ze krótkie kursy to 2, góra 3 USD. „Mówisz, że umawialiśmy się na 3 USD, a przecież słowa na temat ceny nie zamieniliśmy, wasz kolega ze mną rozmawiał, ale wy nie.” – odpowiada kierowca z uśmiechem na ustach. Mówię, że zapłacimy 3 USD bo skoro zarobił już 3 USD na Kanadyjczyku, który jechał z nami, to i tak w 20 minut zarobił połowę swojej normalnej dniówki. Kierowca irytuje się i zaczyna nawijać po kambodżańsku. Zainteresowani miejscowi będący w hostelu naciskają na nas, żebyśmy, źli kolonizatorzy nie byli aż tak straszni dla nich. Ania idzie do pokoju, a my rozmawiamy sobie jeszcze przez chwilę.

Poddaję się, ani 2 USD ani 3 USD nie przejdą.

Mówię kierowcy, że dam mu te 6 USD, ale to jest kurewsko nie fair. Gdybym tylko wiedział, że to nie koniec naszych problemów z tym idiotą. W duchu złoszczę się na siebie, że nie ustaliłem z nim stawki osobiście. Fakt, że muszę zapłacić więcej to w sumie moja wina, powszechnie znaną wskazówkę o obowiązkowym ustalaniu ceny zawsze przed rozpoczęciem kursu tuk tuka powiększam o słowo: osobiście. Nawet, jeżeli nie jedziesz sam.

Szukam 6-ciu dolarów, kierowca i lokalni się cieszą. Tuk tukarz proponuje, że przyjedzie jutro po nas i obwiezie nas po mieście. „Nie”, mówię natychmiast, dodając, że jutro znajdziemy kogoś dużo tańszego i bardziej uczciwego od niego. Daję kierowcy 10 USD, czekam na resztę. Dostaję 3 USD, o jeden za mało. Pokazuje mu, że jeszcze dolara musi mi dać. „pfffff, napiwek, maj friend”, przekonuje kierowca, a ja wkurwiam się i mówię mu, że nie zasłużył. Kierowca wsiada do swojego tuk tuka i odjeżdża.

Bierzemy z Anią prysznic, idziemy na późne jedzenie (3 USD za dużą porcję lokalnego jedzenia) i kilka piw. Po powrocie do pokoju zasypiamy natychmiast. Mimo tego, że w GH było strasznie głośno. Byliśmy pierwszym pokojem przy recepcji, a recepcja była zarazem barem, siedziało tam wiele osób, piło alkohol, grało w billarda, paliło zielsko i świetnie się bawiło.

„Puk, puk, puk” – zrywa nas rano z łóżka pukanie do drzwi

Ania zakrywa się kołdrą, otwieram drzwi. Kogo widzę? Wczorajszego kierowcę-oszusta. Pytam się, czego chce? „Pora wstawać, hi hi, dzień dobry maj frend, zabieram was dzisiaj w podróż po mieście”. „Dzięki, ale nie jedziemy z tobą, baj baj” – mówię, zamykając drzwi. Po kilkunastu minutach znów pukanie. I znów on. Pogania nas bo przecież czeka. Idę z nim porozmawiać. Wychodzę z pokoju. Na prawo mam mega długi korytarz z pokojami, na lewo od razu recepcjo-pub. Od rana jest tu tłum ludzi, z czego większość to miejscowi. Tłumaczę, że nie pojedziemy z nim, idziemy na śniadanie i po śniadaniu poszukamy kierowcy z którym zabierzemy się w podróż na kilka godzin. „Daj mi 25 dolarów i jedziemy, ja was obwiozę”. Zacząłem się śmiać, mówiąc kierowcy, że znam ceny. Za 10-15 USD można wynająć tuk tuka na jakieś 8 godzin, natomiast objazdówka po mieście od rana do wieczora (12 godzin) to około 20 USD. Mówię mu, że nasza objazdówka nie będzie trwała nawet 8 godzin więc znajdziemy tuk tuka za 10 USD, a jego 25 USD to dziadostwo. Kierowca zdenerwowany zaczął nawijać po kambodżańsku.

Podeszli do nas lokalni grający obok w billarda.

Powtórzyła się historia z wczorajszej nocy, znów naciskają, żebym się zgodził. „Co ci szkodzi? On musi mieć pieniądze, musi mieć pracę, a ty nie chcesz mu dać zarobić?” – pyta jeden z nich. „dałbym mu zarobić, ale ja pojadę tuk tukiem za 10 USD, a on za to samo chce 25 USD, to nieuczciwe” – mówię. „Jakie nieuczciwe, co ci szkodzi dać trochę więcej za dobrze wykonaną robotę? Przyjechałeś tak daleko i będziesz pieniądze liczył?” – mówił zirytowany, bardzo pretensjonalnym tonem. „Tak, będę liczyć pieniądze bo to nieuczciwe. Myślisz, że ja sram pieniędzmi? A może zbierałem na ten wyjazd cały rok i 15 USD to nie jest dla mnie mało bo tak naprawdę…” – „NIE” – przerywa mi mój rozmówca. „Jesteś białym człowiekiem, który lata po świecie, nie będę nawet słuchać tych kłamstw, że nie masz pieniędzy”. Był ranek, a ja już zdążyłem się mocno wkurwić. Kończę rozmowę, mówię, że nie jedziemy razem i wracam do pokoju. Kambodżańczycy rozmawiają po swojemu, ja niknę w ciasnym pokoju gdzieś w miejskiej dżungli.

Bierzemy prysznic i idziemy na miasto zjeść śniadanie.

Wyjście zastanawia nam nachalny kierowca. „Nie, nie, kurwa nie!” mówię mu, ale nie chce ustąpić. Po chwili rozmowy puszcza nas, mówi, żebyśmy zjedli śniadanie i wrócili tutaj bo on na nas czeka i to on nas zabierze na miasto, nie ma innej opcji. Jak tylko wyszliśmy z budynku i przeszliśmy kilkadziesiąt metrów, zagadał do nas inny tuk tukarz. Pytam się go, ile za kurs, wymieniając miejsca, do których chcemy jechać. Stanęło na 10 USD. Śmiejemy się z naszego nachalnego kierowcy. A po chwili widzimy, że zauważył naszą gadkę i podszedł do tuk tukarza i coś mu powiedział, a po chwili krzyknął do nas, że czeka.

Ulice Phnom Penh

Typowa ulica w Phnom Penh. Foto: Mateusz Jakubowski

Jemy śniadanie (7 USD za jedzenie i 2 mrożone kawy) i zastanawiamy się co robić. Stwierdziliśmy, że nie damy się oszukać, bierzemy innego tuk tuka i jedziemy, nachalny tuk tukarz niech się pieprzy. Tak też zrobiliśmy. Za 10 USD ruszyliśmy w trasę. Przejechaliśmy obok naszego guest house. Na szczęście wydawało się, że nachalny kierowca zniknął. Liczyliśmy, że już na niego nie wpadniemy. Myliliśmy się.

Po jakichś 40 minutach dojeżdżamy na pola śmierci w Choeung Ek

Pola śmierci to jedna z niezwykłych, jedynych w swoim rodzaju pamiątek. To pamiątka po ludobójstwie. Wiele osób z całego świata mogłoby się zdziwić. Ale nie my, naród mający na swoich ziemiach niemiecki obóz w Oświęcimiu i stolicę zrujnowaną i wymordowaną przez Niemców w trakcie drugiej wojny światowej. Mamy z Kambodżą sporo wspólnych doświadczeń. Z jedną, wielką różnicą – Kambodży nie mordowali najeźdźcy. Kambodżanie wybijali się samodzielnie. W imię rewolucji.

Choeung Ek pod Phnom Penh

Pola Śmierci Choeung Ek pod Phnom Penh. Foto: Mateusz Jakubowski

Nie da się pisać o Kambodży, nie opisując jej niedawnych tragedii

Tragedią tą jest reżim Pol Pota i Czerwonych Khmerów – którzy dokonali w tym kraju najtragiczniejszej rewolucji w historii świata. Po wojnie tyle mówiło się o tym, że nigdy nie można powtórzyć masowego morderstwa, nigdy nie można powtórzyć Auschwitz, tymczasem w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat, masowe morderstwa wystąpiły nie raz, wystarczy wspomnieć Srebrenicę w latach 90-tych, Palestynę, czy obecne wydarzenia na bliskim wschodzie. Nie do wiary, ale 30 lat po zakończeniu II Wojny Światowej i zapoznaniu się przez świat z obozami koncentracyjnymi, masowymi mordami na Polakach, Żydach, Cyganach i innych, doszło do najgorszego w świecie reżimu. Reżimu Czerwonych Khmerów.

Czerwoni Khmerowie to komunistyczna klika dowodzona przez Pol Pota, która doszła do władzy w 1975 roku i rządziła do 1979 roku, kiedy Kambodże najechał Wietnam i obalił ich rządy. Pol Pot wymyślił sobie, że zrobi w Kambodży idealne, komunistyczne społeczeństwo. Był to zamysł przerażający i bezsensowny. Pisząc w skrócie:

Pol Pot chciał cofnąć Kambodżę do czasów średniowiecza

Chociaż nie, Pol Pol chciał cofnąć swój kraj do czasów znacznie bardziej odległych, kiedy nic nie było. Wypowiedział wojnę pieniądzu – bo to symbol zepsucia. Pieniądz został zakazany, a główny bank Kambodży i skarbce wysadzone. Wypowiedziano wojnę elektryczności – bo to wymysł zepsutych krajów. Wszystkie elektrownie zostały zniszczone. Wypowiedział wojnę medycynie – bo tysiąc lat temu ludzie potrafili się leczyć bez szpitali i leków. Szpitale zostały zrównane z ziemią. Wypowiedziano wojnę edukacji – edukacja prowadzi do upadku świata. No bo po co uczyć chłopów pisać i czytać skoro nie jest im to potrzebne do pracy na roli? Po co szkolić lekarzy skoro to natura dokonuje selekcji? Z marszu zlikwidowane zostały wszystkie szkoły. Wypowiedziano wojnę butom – bo to zepsuty wynalazek zachodnich cywilizacji – przecież nasi przodkowie przez tysiące lat przemierzali świat boso.

Pol Pota i jego klikę denerwowało bardzo wiele rzeczy, co owocowało tym, że przez kraj przetaczały się kolejne „małe wojenki” wytyczane konkretnym rzeczom. Przykładowo, Pol Pot i jego świta nie mogła znieść faktu, że w Kambodży zaczęły się pojawiać lodówki – to jeden z symboli zepsucia – możliwość dłuższego przechowywania pożywienia zachęca do zwiększania konsumpcji, a ponadto zmusza Kambodżę do rozwijania kontaktów z innymi krajami (import lodówek), w dodatku wypiera naturalne, znane od setek lat metody przetwarzania żywności. Czerwoni Khmerowie wędrowali więc po miastach i niszczyli wszystkie lodówki, tnąc je piłami i napierdalając w nie młotkami (rzadko bo sprzętu brak), lub kijami i kamieniami (przeważnie). Chwilę później wypowiedziano wojnę drogom – przecież kiedyś nie było samochodów i człowiek poruszał się pieszo. Czerwoni Khmerowie skierowali ludność do niszczenia dróg w całym kraju. W całej Kambodży, co kilkadziesiąt metrów rozkuwano fragment drogi i na całej długości i kopano rów, aby droga stała się nieprzejezdna.

Głównym celem Pol Pota i Czerwonych Khmerów, było stworzenie idealnego społeczeństwa – zamieszkałego na małych wsiach (komunach), pracujących całymi dniami w polu, zgodnie z naturą. Gdy Czerwoni Khmerowie zdobyli Phnom Penh, natychmiast zarządzili ewakuacje. Rozpoczęli realizacje planu wymazania miast z krajobrazu Kambodży. Ludność miała zostać porozbijana na komuny i wylądować na polach ryżowych w całym kraju.

Jednym z największych problemów Pol Pota było rolnictwo, które chciał uczynić głównym punktem życia w Kambodży. Rolnictwo przeżywało akurat rozkwit, wszystko dzięki pomocy z zagranicy. Uzyskane od obcych państw maszyny rolnicze i nawozy powodowały, że uprawa ryżu była najwyższa w historii kraju – przy pomocy maszyn i nawozów, z jednego hektara uzyskiwano dwa razy więcej ryżu niż jeszcze kilkanaście lat temu. Dla Pol Pota był to problem – pomoc z zagranicy oznacza słabość państwa. Zgodnie z zasadami rewolucji (maoizm), należy liczyć tylko na sobie. Doprowadziło to do prostego rachunku – trzeba pozbyć się pomocy od innych państw i przywrócić w Kambodży poprzednie sposoby uprawy ryżu, dające o połowę mniejszą ilość ryżu. Wiązało się to jednak z problemem – wracając do takiej formy uprawy, dla około 4 milionów mieszkańców Kambodży nie starczy ryżu. Fakt ten, nazwany przeludnieniem kraju, stanowił jeden z argumentów dla braku szacunku dla ludzkiego życia.

W Kambodży wrogiem rewolucji mógł zostać każdy. Widać to było doskonale przy ewakuacji Phnom Penh. Na śmierć brani byli przeciwnicy rewolucji za takie zbrodnie jak: noszenie okularów czy czyste ręce (dowód na to, że człowiek nie pracował w polu), czy wykształcenie. Nie było dla nich żadnego ratunku. Takich nieszczęśników brano na śmierć.

M.in. na pole, do którego właśnie dojechaliśmy.

stupa w Choeung Ek pod Phnom Penh

Stupa w Choeung Ek. Foto: Mateusz Jakubowski

Choeung Ek to pola pod miastem (a w zasadzie to stary, chiński cmentarz), to jedno z kilkuset miejsc w Kambodży, gdzie przeciwnicy rewolucji byli mordowani. W tym miejscu około 20 000 osób straciło życie. W przerażający sposób. Kambodży nie było stać na rozstrzeliwania ludzi. Naboje były zbyt drogie. W związku z tym trzeba było obmyślić inne sposoby pozbawienia człowieka życia. Na tym polu mieszkańcy Kambodży wykazali się dużą rozmyślnością. Najpopularniejszymi sposobami zabijania w Kambodży były m.in. wbijanie młotkiem długiego gwoździa w skroń, rozbijanie czaszki łopatą, siekierą, prętem, brzeszczotem lub kijem. Z kolei małe dzieci łapano po prostu za nogi i z całej siły uderzano nimi o pień wiekowego drzewa na terenie cmentarza. Przywożone tłumy oszukiwano, że niedługo zostaną wypuszczone. Więźniowie mieli zasłonięte oczy i przetrzymywani byli we wspólnych, ciasnych pomieszczeniach. Tak makabryczne sposoby mordowania ludzi wiązały się z ogromnymi krzykami zabijanych ludzi. Mordercy poradzili sobie z tym, montując na cmentarzu wielkie megafony z których, w momencie mordowania ludzi leciały propagandowe, rewolucyjne pieśni. Ostatnią rzeczą jaką człowiek słyszał przed śmiercią, były rewolucyjne pieśni o odrodzeniu się wielkiej Kambodży.

Pośrodku cmentarza znajduje się wybudowana kilkanaście lat temu stupa, w której umieszczone zostały czaszki znalezione w tym miejscu. Do tego pośrodku stupy znajduje się przezroczysty pojemnik z ciuchami zmarłych. Część czaszek jest posegregowana i poukładana zgodnie z przedmiotem, którym dany człowiek został zabity. Spacer po tym miejscu budzi we mnie idiotyczne rozważania, o wyższości rozstrzeliwań i duszenia cyklonem B od zabijania gwoździem, prętem czy kijem.

Choeung Ek pod Phnom Penh

Czaszki wypełniające stupę. Foto: Mateusz Jakubowski

Choeung Ek pod Phnom Penh

Jedno z narzędzi zbrodni i przykład czaszki, która została nim rozbita. Foto: Mateusz Jakubowski

Choeung Ek pod Phnom Penh

Czaszki w stupie. Foto: Mateusz Jakubowski

Choeung Ek pod Phnom Penh

Kolejne z narzędzi zbrodni. Foto: Mateusz Jakubowski

Pomimo lat od wydarzenia, przeraża jeszcze jedno – wykonanie tego miejsca

Wykonane jest skandalicznie. Mam na myśli zrobienie z tego atrakcji turystycznej. Na całym terenie można spotkać wystające z ziemi kości i poszarpane, odbarwione od słońca strzępy ubrań. Nawet wytyczone ścieżki do spacerowania są nimi wypełnione. Nikt się tym nie przejmuje. Budując stupę, zebrano tyle czaszek i ubrań, aby ją wypełnić. Resztę zostawiono, a co tam. Na ścieżkach, w kilku miejscach, gdzie kości jest tak dużo, że ciężko na nie nie stanąć, postawione są tylko tabliczki z prośbą o nie deptanie kości.

Choeung Ek pod Phnom Penh

Kości zamordowanych wystające z pieszej ścieżki. Obok widać krawężnik. Foto: Mateusz Jakubowski

Choeung Ek pod Phnom Penh

Wystające kości na ścieżkach. Foto: Mateusz Jakubowski

Choeung Ek pod Phnom Penh

Kolejny przykład. Foto: Mateusz Jakubowski

W kilku miejscach na terenie Choeung Ek ustawione są przezroczyste pojemniki z koścmi. Podchodzą do nich co jakiś czas turyści i kładą na nie kości, które podeptali lub kopnęli i zrobiło im się źle z tego powodu. Kości leżą tam jednak i leżą, nikt nie wrzuci ich do pojemnika. Pojemnika, który nie był chyba nigdy nawet wymyty.

Choeung Ek pod Phnom Penh

Skrzynia z ciuchami i kości położone na niej przez turystów. Foto: Mateusz Jakubowski

Wracamy do miasta

Teraz jedziemy do S-21. To byłe, tajne więzienie w samym centrum Phnom Penh. Wcześniej było szkołą, ale z dnia na dzień zostało przerobione na miejsce kaźni ponad 20 000 osób. Trafiali tutaj m.in. ludzie z szeregów Czerwonych Khmerów, co do których pojawiły się „wątpliwości” oraz ich rodziny – przed śmiercią byli długotrwale torturowani.

więzienie S 21 w Phnom Penh

Plac więzienia S-21, a w tle jeden z budynków. Foto: Mateusz Jakubowski

Więźniowie byli przeważnie torturowani do czasu, aż przyznają się do swoich win. Zazwyczaj były one urojeniem Czerwonych Khmerów, czyli typowym rewolucyjnym szukaniem spiskowców i utratą zaufania do kogoś. Jednym z najczęstszych zarzutów było szpiegostwo na rzecz USA lub Wietnamu. Cały kompleks to duży ośrodek ze szkolnymi salami przerobionymi na sale tortur.

Widok jest przerażający. Na podłogach do dzisiaj widać ślady niezmytej krwi. W poszczególnych pomieszczeniach znajdują się zdjęcia zrobione w tym samym miejscu przez Wietnamczyków chwilę po zdobyciu miasta. Kambodżanie nie mieli czasu  posprzątać obozu przed przybyciem wietnamczyków, stąd wietnamskie wojska wkroczyły centralnie w środek obozowych wydarzeń. Straszny widok.

więzienie S 21 w Phnom Penh

Jedna z sal, na ścianie zdjęcie z czasów wyzwolenia więzienia. Foto: Mateusz Jakubowski

więzienie S 21 w Phnom Penh

Jedna z sal, na ścianie zdjęcie z czasów wyzwolenia więzienia. Foto: Mateusz Jakubowski

Tortury nie mają wielkiego rozmachu. Więźniowie byli podduszani, podtapiani, rażeni prądem, wieszani na hakach. Podstawowym narzędziem tortur, ze względu na brak sprzętu, były saperki – bito nimi po całym ciele, łamano kości, robiono rany cięte. Prawdopodobnie każdy więzień torturowany był codziennie, do czasu, aż stracił przytomność. Gdy to się już stało, wrzucano go do celi, gdzie, nie mogąc się nawet poruszyć, nie reagował na robactwo, które lęgło mu się w ranach i żerowało na zakrwawionym i zaropiałym ciele.

więzienie S 21 w Phnom Penh

Ofiary zbroni dokonanych w S-21 Foto: Mateusz Jakubowski

więzienie S 21 w Phnom Penh

Świeżo przyjętym osobom robiono zdjęcie. Foto: Mateusz Jakubowski

Cele były bardzo prowizoryczne. Pomijając cele zbiorowe, gdzie więźniowie ściśnięci jeden obok drugiego leżeli w szkolnej sali, na szybko stworzono również pojedyncze cele dla ważniejszych osób. Tak małe, że w niektórych miałbym problem ze zmieszczeniem się.

więzienie S 21 w Phnom Penh

Prowizoryczne cele. Foto: Mateusz Jakubowski

więzienie S 21 w Phnom Penh

Prowizoryczne cele. Foto: Mateusz Jakubowski

Chociaż trudno w to uwierzyć, Czerwoni Khmerowie w niecałe 4 lata wymordowali prawie 2 mln osób, co, w zależności od statystyk daje jakieś 25-30% ludności Kambodży. Dla porównania, w trakcie drugiej wojny światowej zginęło 16% wszystkich Polaków.

więzienie S 21 w Phnom Penh

Zdjęcia zrobione po zdobyciu więzienia przez Wietnamczyków. Foto: Mateusz Jakubowski

Na ponad 20 000 ofiar więzienia S-21, zaledwie 12-tu osobom udało się uciec. Niesamowite, ale spotykamy jedną z tych 12-tu osób. Na placu, w baraku udającym księgarnie, swoją książkę promował staruteńki Chung Mey. Przeżył tylko dlatego, że był mechanikiem. Jak już wspominałem, Czerwoni Khmerowie mordowali ludzi wykształconych, stąd szybko zaczęli mieć straszne braki kadrowe. Chung Mey był jednym z niewielu żyjących mechaników w Kambodży. Przeżył bo był cenny dla reżimu, naprawiał uszkodzone sprzęty Czerwonych Khmerów.

więzienie S 21 w Phnom Penh

Ania i Chung Mey. Foto: Mateusz Jakubowski

Ruszamy dalej. Jeszcze przed wejściem na teren więzienia stwierdziliśmy z Anią, że nie damy rady zaliczyć wszystkich ustalonych dzisiaj miejsc, chcemy pozwiedzać trochę wolniej. W związku z tym rozstaliśmy się z naszym kierowcą. Spacerem ruszamy do  Independence Monument – to wybudowany w 1953 roku symbol wyzwolenia się spod francuskiego jarzma. Tak nam się tutaj podoba, że postanawiamy posiedzieć trochę dłużej. Słońce zaszło za horyzont, a wokół monumentu zebrało się sporo ludzi. Siedzimy sobie na trawie, zjedliśmy kolację, cieszymy się chwilą, pięknymi widokami i niezwykłym, zapełnionym gwiazdami niebem.

Independence Monument w Phnom Penh

Independence Monument. Foto: Anna Hołowko

Wracamy do hotelu, przed nami kilka kilometrów spaceru. Po drodze zachodzimy na bubble tea i kilka innych pyszności. Z pełnymi żołądkami, grubo po 22 dochodzimy powoli do naszego Golden Home Guesthouse. Piesze spacerowanie po Phnom Penh jest bardzo ciężkie. Zrobiliśmy dzisiaj jakieś 8 kilometrów, przynajmniej na połowie dróg musieliśmy iść ulicą. W wielu miejscach nie ma chodników, a jeżeli już są, to ich stan jest opłakany, zastawione są skuterami lub górami śmieci.

Nagle motor zajeżdża nam drogę

Jakiś idiota dosłownie przejechał nam po nogach. Zrywa się ze skutera i skacze na mnie. To nasz nachalny tuk tukarz, który rano nie dawał nam spokoju. Drze ryja, że jesteśmy „Madafakerzy”, próbując mnie uderzyć. Unikam ciosu i łapię go za ręce. Szamoczemy się, uliczka jest mega ciemna, otacza nas kilkunastu miejscowych rozochoconych sytuacją, zachęcają, żebyśmy się lali. Kierowca próbuje się wyrwać, trzymam go i nie mam pojęcia co robić. Bardzo mocno czuję od niego alkohol. „tylko mu nie jebnij bo całe to towarzystwo rzuci mu się na pomoc” – Ania, jak zwykle chłodny umysł, doradziła. Trzymam więc skurwiela za ręce, wykręcamy się na wszystkie możliwe sposoby, otoczeni ludźmi wołającymi i machającymi rękami. W pewnej chwili kierowca się wyrywa. Wtedy momentalnie Ania wskakuje między nas, krzycząc, że kobiety to chyba nie uderzy. Nie uderzył, macha rękami nad Anią, wycofujemy się do tyłu, idziemy w stronę hotelu. Kierowca wskakuje na motor i jedzie na nas. Dobiegamy do pierwszej knajpy na uliczce i wskakujemy w nią. Tuk tukarz podjeżdża i woła, dodając co dwa słowa: „you peace of shit” i „motherfuckers”: „tacy jesteście fajni? Jesteście białym gównem!!! Chcieliście zobaczyć Kambodże? To ją dzisiaj zobaczycie!!! Nie wrócicie z Kambodży, zobaczycie niedługo. Wiem gdzie mieszkacie i możecie być pewni, że w nocy do was przyjedziemy. Nie wrócicie z Kambodży do domu!!!”.

Ulicą zaczęła akurat przechodzić spora grupa ludzi, a do hotelu mieliśmy już tylko kilkadziesiąt metrów. Wyszliśmy z restauracji i trzymając się ludzi, zapieprzamy do hotelu. „Tak, idźcie do hotelu i czekajcie na nas, niedługo zobaczycie, co to znaczy Kambodża”.

Dobiegliśmy do hotelu.

W recepcjo-pubie jak zwykle tłum ludzi. Z 20 osób na pewno, z czego kilku to białych turystów. Wpieprzam się na recepcję w której stoi kolejka po piwo. Jeden z miejscowych jak tylko nas zobaczył, podszedł i wyciągnął kartkę. Recepcjonista powiedział coś do niego, na co ten schował kartkę. Pytam się, o co im chodzi i kim do kurwy nędzy jest ten kierowca. Recepcjonista oraz miejscowy, który siedział tutaj również rano, przekonują, że oszukaliśmy tuk tukarza. Nie mamy już siły, kłócimy się, że kłamią, ale nic sobie z tego nie robili. Stwierdzili, że umówiliśmy się z nim na transport i kazaliśmy mu tutaj czekać, a on czekał cały dzień – nie przyszliśmy. Dadzą mu znać, przyjedzie rano to mu zapłacimy te 25 USD.

Dość. Poszliśmy do pokoju, podłączyliśmy się pod wifi, ściągnęliśmy numer na policję

Dzwonimy. Telefon zostaje odebrany. Przełączają mnie i nie rozumieją. W końcu jest, gość z lekką znajomością języka angielskiego. Tłumaczę prostymi słowami, że próbowano mnie pobić i chcą od nas wymusić pieniądze. Ok. Ok. Przyjedziemy. Proszę przygotować 30 USD. „Na co???” – pytam zdziwiony. „30 USD za przyjazd” – mówi mój rozmówca. Tłumaczę mu, żeby spierdalał i jednak nie przyjeżdżał. Koniec rozmowy. Wracamy do recepcjo-pubu. Na rozładowanie napięcia wlewamy w siebie parę piw, miejscowy przekonuje, że rano przyjedzie kierowca po pieniądze i żebyśmy nie myśleli, że mu nie zapłacimy. Miękniemy, tłumaczymy smutno, że nie chcieliśmy takiej sytuacji i jutro wszystko się wyjaśni bo to nieporozumienie wyszło straszne i tak dalej. Byliśmy przerażeni i nie myśleliśmy racjonalnie. Dopiero po kilku dniach doszło do nas, że to wszystko to ustalony przez tuk tukarza, guesthouse i siedzących tam miejscowych/miejscowego, sprawdzony sposób na oszukiwanie turystów. Tylko dlaczego ten idiota był aż taki agresywny? Gdyby Ania się nie wtrąciła, byśmy się bili.

Obesrani idziemy kilka miejsc noclegowych obok i wykupujemy transport do Battambang (8 USD za bilet)– kolejnego miasta na naszej liście. Robimy to z dużym smutkiem – nie zwiedzimy Royal Palace, pałacu królewskiego, jednej z największych atrakcji Phnom Penh. Nie chcemy tu już jednak siedzieć. Kupujemy bilety na pierwszy kurs do Battambang, który jest po 6 rano, czyli już całkiem niedługo. Idziemy do pokoju i pakujemy się. Czekamy na chwilę, kiedy miejscowy czymś się zajmie, a barman zniknie na chwilę na zapleczu. Wychodzimy szybko z pokoju, klucze zostawiamy w drzwiach. Nieniepokojeni przez nikogo opuszczamy guest house.

Jedziemy na dworzec. Jesteśmy przed czasem. Na dworcu i tak masa ludzi. Jemy śniadanie, czekamy na busa. Na dworcu jest totalne nieogarnięcie, autobusy podjeżdżają i odjeżdżają co chwila, jest więcej autobusów niż miejsc dla nich – przy dworcu jest autokarowy korek, autobusy podjeżdżają, pasażerowie się ładują i bus od razu odjeżdża. Bez żadnych informacji, tylko lokalni wiedzą co i jak. Autokary mają kartki z informacją wystawione za przednią szybą. Niestety tylko po kambodżańsku.

dworzec w Phnom Penh

Dworzec w Phnom Penh. Foto: Mateusz Jakubowski

Gdy dochodzi już nasza godzina, podchodzę do pracownika dworca, pokazuje mu kupione przez nas bilety i pytam się, który autobus jest nasz. „hmmm, wait a minute here, ok.?” – mówi pracownik, odwracając się i idąc do biura. Czekam. Po kilku minutach pracownik wychodzi z biura i idzie zarządzać ruchem kilkadziesiąt metrów dalej. Zaczepiam drugiego pracownika, tak samo, każe mi chwile poczekać i olewa mnie, udając, że za chwilę wróci. Przeciskam się na chama przez ludzi i pytam po kolei przy każdym autobusie, czy to jest nasz autobus. Bardzo głośno i w zasadzie nie do konkretnej osoby, tylko do wszystkich stojących przy autobusie. Miejscowi chętnie pomagali, mówiąc, że to nie ten autokar. Przeszedłem cały dworzec, naszego autokaru nie było. Wracam do Ani. Jest 20 minut po planowanym odjeździe. Autobusy zmieniają się cały czas, w końcu podjechał nasz autokar. Jak tylko zajechał na dworzec, część ludzi, która widziała moje poszukiwania autobusu, zaczęła wołać do nas, że to nasz bus. Poszliśmy do niego, pokazaliśmy kierowcy  bilety, przytaknął, że trafiliśmy dobrze. Podziękowaliśmy ludziom za pomoc, zajęliśmy miejsca.

Ruszamy do Battambang. W tyle zostawiamy Phnom Penh, kambodżańską stolicę, która nie przyjęła nas miło. Mamy pecha do azjatyckich stolic. W cudownych Indiach, w których byliśmy w 2014 roku w Bombaju przydażyła się nam przykra historia z taksówkarzem, przez co nie zwiedziliśmy całego miasta (możesz o tym przeczytac w naszej relacji z Bombaju). Podobnie w przypadku stolicy Kambodży. Jesteśmy zmęczeni i przestraszeni, ale wmawiamy sobie, że jest dobrze i zdobyliśmy duże doświadczenie. I nie mamy prawa pozwolić na to, żeby kilka osób decydowało o naszym samopoczuciu na naszym wyjeździe życia.

Droga do Battambang była dość śmieszna. Przeczytacie o tym w trzeciej części relacji, dostępnej tutaj: relacja z Battambang.


Tagi: Kambodża  
o autorze  |   o stronie  |   reklama  |   kontakt  |   polityka prywatności  |   Regulamin
Copyright 2012-2023 © TanieZwiedzanie.com. Wszelkie prawa zastrzeżone
×

Naucz się tanio podróżować - kup moją książkę!

Wydałem książkę. 288 stron praktycznej wiedzy, bez lania wody i ogólników. Dowiedz się, jak kupować tanie bilety lotnicze, spać niedrogo na całym świecie i jak najtaniej podróżować wewnątrz konkretnego kraju.

Cena 49.99zł, wysyłka w ciągu 24h.

KUP TERAZ