Relacja z podróży - Kambodża - część 1
Nasza trasa po Kambodży - do kraju wjechaliśmy z Laosu. Z Siem Reap polecieliśmy do Brunei..
Jesteśmy w Laosie, na wyspie Don Det. Stąd ruszamy do Kambodży, granicę Laos-Kambodża przejdziemy pieszo (przejście Veun Kham/Dom Kralor). Skala jawnej korupcji i oszukiwania turystów na granicy zwaliła nas z nóg. W dodatku, żeby przekroczyć granicę, musieliśmy wkupić się w łaski spotkanego tam Pana Boga, który mógł wszystko. I z radością z tego korzystał.
Najpierw chcemy jechać do Kratie, miasta niedaleko granicy. Wyjeżdżając z Laosu rano, w Kratie będziemy w okolicach 14-tej. Zjemy obiad i będziemy zwiedzać. Miasto jest małe, nie potrzebujemy wiele czasu, w następny dzień pojedziemy dalej. Na straganie gdzie sprzedawano bilety autokarowe, sprzedawca zarzeka się, że w Kratie będziemy na pewno pod wieczór, przypominając nam najważniejszą regułę dotyczącą podróżowania w Kambodży – nikt nie przejmuje się tym, co mówią rozkłady jazdy. Po krótkim namyśle decydujemy się na podróż do stolicy Kambodży, Phnom Penh. 30 USD za osobę. Zbiórka jutro o 7:50 na plaży Don Det. Przed nami około 400 km jazdy, która zajmie nam, łącznie z formalnościami na granicy, 11 godzin. O 19:00 będziemy na miejscu. Szczęśliwi, z biletami w kieszeni, napełniamy się alkoholem i idziemy spać.
Następnego dnia, o 7:45 jesteśmy już na plaży. Obładowani bagażami, wcinamy bananowe samosa . Mimo wczesnej pory, pogoda nie popuszcza, niebo jest bezchmurne, nie ma wiatru, temperatura wynosi 37 stopni. Z nieba leje się żar, ciężko się oddycha.
Czekamy na transport do Kambodży. Foto: Mateusz Jakubowski
O 8:10 zjawia się osoba, u której kupiliśmy wczoraj bilety. Woła dwóch miejscowych, którzy łódką podpływają do nas. W ciągu 15 minut dopływamy do lądu. Wysiadamy z łodzi, wsiadamy do autokaru. Praktycznie wszystkie siedzenia mają rozwalone oparcia. Nie można ich podnieść do góry, wszystkie są opuszczone maksymalnie do dołu. Przyzwyczaimy się. Do granicy mamy około 10-ciu kilometrów.
Niestety, ale nie dojeżdżamy do granicy.
Autobus zatrzymuje się na totalnym zadupiu, gdzie czeka na nas pewien śliczny pan. Z fryzurą zaczesaną do tyłu à la Grzegorz Krychowiak, idealnie skrojoną, czarną koszulą z łagodną, białą kratką , szarymi chinosami i świeżo wylakierowanymi czarnymi butami, na których nie zdążył jeszcze osiąść wszechobecny kurz. Przez ramię wisi mu jasna, skurzana torba, a spodnie zdobi mu pasek w identycznym kolorze. Lewy nadgarstek ugina się pod pokaźnych rozmiarów srebrnym zegarkiem. Wszyscy wysiadamy. Piękny pan wita nas z uśmiechem. Tłumaczy, że niedługo podjedzie drugi autobus, którym pojedziemy do Kambodży. A on jest od spraw papierkowych, musimy dać mu swoje paszporty i po 40 USD za osobę na Kambodżańską wizę. Wiza do Kambodży kosztuje nie 40, a 30 USD, co sugeruje, że pan, rozdający właśnie wizowe formularze, jest oszustem. Kilka osób beż żadnych refleksji wypełnia formularz, daje swój paszport i 40 USD. My oraz kilka innych osób nie jesteśmy zainteresowani. Co robić?
Nasza niechętna grupka liczy 6 osób. Osoby, które wypełniły już dokumenty i zapłaciły, przychodzą do nas, część opowiada, że ten facet jest oszustem i przez niego niejedna osoba została sama na granicy bo "myk" jest taki, że autobus nie czeka na tych, co samodzielnie kupują wizę na granicy. Podobno na granicy wszyscy są ze sobą dogadani. To w sumie zauważyliśmy sami. Skąd o tym wiedzą? Część z Internetu, część od osób poznanych w Laosie, którzy mieli tutaj problemy, jak np. Argentynka, która podróżuje już ponad pół roku i kilka miesięcy temu, nie chcąc wyrobić sobie wizy przy „jego” pomocy, została na granicy olana i jej autobus, na słowo tego gościa, odjechał bez niej. Trzy osoby z naszej niechętnej szóstki poddaje się. „Dobra, to tylko parę dolarów więcej”.
Zostało nas tylko trójka – my oraz Jake, Australijczyk, który wykupił przejazd z Don Det do Stung Treng, miasteczka przy granicy. Mówimy o tym, że kurs mamy wykupiony aż do stolicy. Ludzie naciskają na nas, żebyśmy zapłacili bo gość może kazać odjechać autokarowi bez nas i będziemy w dupie. Jake mówi, że skoro on nie ma wykupionego transportu daleko za granicę, a my mamy, to może razem ze wszystkimi zabierzemy się i zapłacimy oszustowi. Mu to wszystko jedno więc wyrobi na granicy, jak bus odjedzie to dla niego nie problem, weźmie stopa albo cokolwiek, żeby przejechać te kilkanaście kilometrów do Stung Treng. Ok. Wypełniamy dokumenty, płacimy, a Jake mówi naszemu „opiekunowi”, że sam wyrobi sobie wizę na granicy. Pan Bóg wykonuje jeden telefon i po kilku minutach podjeżdża po nas autokar. Ruszamy na granicę.
Po kilku minutach dojeżdżamy do przejścia granicznego.
Zdziwił nas widok tego przejścia granicznego. W Internecie widziałem go jako malutką szopkę ze szlabanem obok. Przy nim ludzie robią sobie zdjęcia i wrzucają na Facebooka jako przejście graniczne w dzikim świecie. Tymczasem w rzeczywistości, kilkadziesiąt metrów od szlabanu znajduje się prawdziwy budynek graniczny, dużo bardziej okazały niż stare budynki na podszczecińskich przejściach granicznych z Niemcami. Nieładnie tak oszukiwać, podróżnicy.
Granica Laos - Kambodża. Na zdjęciach podróżników budynek w tle jest zazwyczaj ukryty Foto: Mateusz Jakubowski
Gdy tylko autokar się zatrzymał, z budynku granicznego wyszedł uśmiechnięty, kambodżański mundurowy. Ściska się z panem bogiem i śmieje. Wszechmogący wyciąga z kieszeni kilka banknotów, wręcza je mundurowemu, a następnie wyciąga ze swojej torby czarnego „Johny Walkera” i daje mu go w prezencie. Cieszą się przy tym jak dzieci. Mamy wrażenie, że robią to celowo, żebyśmy zobaczyli jacy są zajebiści i fantastyczni. Pan Bóg mówi, żebyśmy chwilę poczekali, siada na skuter oparty o budynek graniczny, mija szlaban i jedzie przed siebie. Mundurowy wraca do budynku, otwierając w międzyczasie butelkę whisky.
Czekamy na transport do Kambodży. Foto: Mateusz Jakubowski
Po kilkunastu minutach Pan Bóg wraca. Ok, chodźcie ze mną. Ruszamy. Mijamy szlaban, podchodzimy do kobiety, która mini pistolecikiem mierzy każdemu temperaturę i daje „papiery zdrowotne”, które są po prostu kserem informacji mówiącej, żebyśmy, w razie poczucia się źle, zgłosili się do lekarza. Jakieś 20 metrów dalej stoi autokar. Wszechmogący mówi do Jake’a, że on będzie zbadany na końcu. Gdy wszyscy są już zbadani i przychodzi pora na Jake’a, Pan Bóg mówi mu, że ma wrócić do budynku na początku. Jest bardzo pewny siebie i opryskliwy, mówi do Australijczyka, że nie zapłacił mu, a teraz się do niego przykleił i za nim łazi. Jake wraca się do budynku, a nasz opiekun każe nam szybko wsiadać do autobusu bo jedziemy od razu. No i faktycznie pojedziemy bez niego – mówimy z Anią do siebie. Wsiadamy wszyscy do autokaru. Pan Bóg dzwoni przez telefon. Czekamy. 5 minut, 10. Wszechmogący wsiada znowu na skuter i wraca się do budynku. Po kilku minutach przybiega Jake. A chwilę po nim Pan Bóg i woła, żebyśmy wyszli z autokaru. Mówi, żebyśmy weszli „tutaj” – do położonego obok sklepo-restauracjo-domu i poczekali na odjazd.
Miejscówka to niesamowita. Był to dom/mieszkanie/a tak naprawdę szałas, w którym mieszkała cała rodzina – kobieta, mężczyzna oraz dwójka dzieci. Szałas zrobiony był na planie kwadratu. Jego podstawą były ustawione w każdym rogu filary ze ściętych, wkopanych w ziemię, pni drzew. Na planie tego kwadratu, co 2-3 metry wkopane były kolejne pnie. Wszystkie były połączone ze sobą deskami na samej górze. Taki szkielet owinięty był na szczycie blachą falistą, a po bokach owinięty folią i banerami reklamowymi. Wewnątrz, na początku po wejściu było duże pomieszczenie z trzema różnymi stolikami. Obok nich były dwie szafki z towarem na sprzedaż – chrupkami, makaronami instant i papierosami. Dalej było odsłonięte pomieszczenie rodzinne – stół, telewizor i położony na drewnianym wzniesieniu materac, robiący za łóżko dla całej rodziny. Na stole stało wiadro z którego wystawała tylko główka roześmianego malucha – mama myła akurat dziecko.
Oryginalny szałas na granicy. Foto: Mateusz Jakubowski
Rozmawiamy z Jake’m – jak wyszło z jego paszportem?
Kazali mu zapłacić 50 USD za wizę kosztującą normalnie 30 USD. 10 dolarów więcej niż zapłaciliśmy my, również przecież, oszukani. „Dlaczego?”- pytam, na co Jake odpowiada, że wciskali mu, że tutaj taka cena, bo do tego dochodzą jeszcze koszty wytworzenia karty wizowej, wizy-wklejki do paszportu, do tego urzędowa opłata dla przyjmujących wniosek, przetworzenie dokumentów, badanie lekarskie i takie tam… Wykłócił się na 40 USD, tyle samo, ile zapłaciliśmy my.
Pan Bóg siada już przy jednym ze stołów. Mieszkańcy szałasu robią mu obiad, a on bierze sobie plastikowe kubki i wodę z lodówki, do której wkłada swoje butelki z czarnym jasiem. Gasi pragnienie, leje sobie whisky do kubka. Po chwili podjeżdżają do niego pracownicy graniczni. Im też polewa alkohol. Siedzą tak sobie, piją whisky, są głośni i irytujący. Jak patologia w Mielnie lub chłopaki w bramach w centrum Szczecina. Zrobili jedną wielką pokazówkę, żebyśmy zobaczyli, kto tu rządzi. Po około godzinie strażnicy poszli do budynku. Nasz kambodżański towarzysz chwycił z lodówki dwie ostatnie butelki whisky. Jedną dał gospodarzom, a drugą wziął do torby i na skuterze pojechał z nią do budynku. Po jakichś 15 minutach przyjechał, już totalnie pijany. Usiadł przy stole, zaczął oglądać filmiki na swoim ajfonie i śmiać się w niebogłosy.
Po chwili przyszedł jeden z mundurowych. Z naszymi paszportami.
Daje nam paszporty, a Pan Bóg rzuca hasło, że możemy jechać. Ładujemy się do gorącego autokaru, ruszamy. Jest bardzo gorąco, ilość komarów, latających po pojeździe doprowadza do szału. Nie da się czytać, tak bardzo zarzuca autokarem. Warunki drogowe są tutaj dużo gorsze niż w Laosie.
Pierwsze widoki po kambodżańskiej stronie. Foto: Mateusz Jakubowski
Jest religijnie. Foto: Mateusz Jakubowski
I nowocześnie. Foto: Mateusz Jakubowski
Jeżeli chodzi o widoki za oknem, jest podobnie jak w Laosie – ciągnące się wioski zbudowane na drewnianych palach. Różni je tylko jedno – wiele z tych wiosek jest opuszczonych. Między domkami nie biegają dzieci. A po ulicach nie pałętają się kury ani krowy. Nie jechaliśmy nawet godziny. Zatrzymujemy się przy jakiejś chacie. Kierowca mówi nam, żeby wyjść, jest przesiadka.
Wysiadamy, każdy szuka swojego busa. Dowiadujemy się, że trzeba czekać, bus podjedzie za jakieś 30 minut. Radzą zjeść obiad w knajpie przy której się zatrzymaliśmy. Czekamy, jest wifi więc czytam o Phnom Penh – ile powinniśmy zapłacić za transport tuk-tukiem do centrum. 2-3 USD.
W końcu podjechał – całkiem ładny i dość nowy van. Nasze bagaże trafiają na dach, a my wsiadamy wszyscy do środka. 8 osób na 8 miejsc. Z przodu siedział kierowca, miejsce obok niego było wolne. W ukropie siedzieliśmy kilka minut. Po kilku minutach na skuterze przyjechał kolega kierowcy. Kumple porozmawiali ze sobą kilka minut i rozpoczęły się jaja – kolega na skuterze jedzie razem z nami do Phnom Penh.
Jego skuter również.
Głowili się we dwóch jak to zrobić. Po chwili dołączyli do nich kolejni ludzie. Próbowali siłą podnieść ten skuter i wrzucić go na dach vana, na nasze bagaże. Nie udało im się. Z bagażnika wzięli linę, obwiązali nią skuter, przerzucili ją przez dach i próbowali przeciągnąć z drugiej strony samochodu. Nic. Jeden z lokalnych podjechał samochodem. Wymyślili, że linę przywiąże się do haka samochodu i skuter zostanie wciągnięty na dach siłą auta. Nie wyszło, gdy skuter był już uniesiony nad ziemią, nie potrafili obrócić go na tyle, żeby bezinwazyjnie „wlazł” na górę i nie zaczepił o szyby. W końcu zmienili taktykę, skuter postawili z tyłu samochodu i, robiąc dźwignię na uchwycie bagażnikowym, unieśli skuter. Wtedy przywiązali linę do uchwytu bagażnikowego i zadowoleni zabrali się za palenie tryumfalnego papierosa. Jeden z nas, gotujących się w aucie, nie wytrzymał. Wychylił się przez okno i zaczął drzeć się, że mamy jechać. Kambodżanie nie zwrócili na niego uwagi.
Jechaliśmy 2 godziny i znów zatrzymaliśmy się. Tym razem na stacji benzynowej. Obok stacji starsza kobieta sprzedawała pierożki. Chcieliśmy kupić ich trochę, ale kobieta nie potrafiła powiedzieć ile kosztują. Nie mieliśmy kambodżańskiej waluty, więc daliśmy jej 1 dolara. Więcej drobnych nie mieliśmy. Pokiwała głową i nie przyjęła go. W Laosie za tego dolara zjedlibyśmy dwa patyczki z ulicznego jedzenia. Jedziemy dalej.
Dojeżdżamy do Kratie, czyli zrobiliśmy jakieś 150km.
Tutaj następuje kolejna przesiadka… Tym razem przesiedliśmy się do podobnego vana. Razem z nami jechał tylko jeden turysta – Kanadyjczyk, który, jak nam wytłumaczył, jest już na wakacjach tak długo, że nie pamięta, ile już jest w Azji. Nim ruszyliśmy, zarządzono przerwę, ale nie powiedziano nam, jak długą bo nikt nie znał angielskiego. Na pytanie, czy jedziemy, tylko się uśmiechali. Jako, że zatrzymaliśmy się przy Mekongu, posiedzieliśmy trochę przy brzegu, próbując wypatrzeć rzecznych delfinów. Nie udało się. Zrobiliśmy sobie krótki spacer. Niedługo później ruszyliśmy.
Przed nami nasz poprzedni van i oryginalnie zapakowany skuter. Foto: Mateusz Jakubowski
Po kilkudziesięciu minutach zatrzymujemy się przy ulicznej restauracyjce. Kierowca mówi: „Dinner”. Wychodzimy wszyscy. Kierowca z kolegą ma darmową wyżerkę. Ruszamy dalej. Jedziemy i jedziemy, mijając kolejne wioski i piękny zachód słońca. Według planu, za 30 minut będziemy w Phnom Penh. Wszyscy wiemy jednak, że w Kambodży nie patrzy się na rozpiskę. Prawie godzinę po naszym planowym dojeździe, czyli prawie o 20 pytam kierowcy, czy daleko jeszcze do Phnom Penh. „Yeeeaaaa, Phnom Penh” – odpowiada kierowca. Pytam jeszcze kilka razy, za każdym razem słysząc to samo w odpowiedzi. "Yea yea Phnom Penh", W końcu łączę słowo „Phnom Penh” z „kilometers” – „aaaa, hehe, yea, soon, soon” – odpowiada kierowca. Jedziemy dalej, a ja zastanawiam się, ile dla kierowcy oznacza to „wkrótce”. Po jakichś 15-tu minutach mijamy tablice z napisem „Phnom Penh – 146km”. Wkurwieni idziemy spać.
Budzimy się, chyba po dość długim czasie. Jesteśmy w mieście. Jest po 23. To musi być Phnom Penh! Jedziemy i jedziemy przez miasto. Zaraz pewnie będziemy na dworcu. Kierowca puszcza komuś strzałkę. Przejeżdżamy miasto i zatrzymujemy się na obrzeżach. Tam czekają już na nas dwa tuk tuki. Tuk tukarze okazują się kumplami kierowcy. Podróżujący z nami Kanadyjczyk ruszył do negocjowania ceny przejazdu, a my zastanawialiśmy się, czy nie iść pieszo do pierwszego lepszego hostelu i rano zorientować się tym gdzie jesteśmy i co robimy, czy może jechać od razu w okolice Royal Palace, które jest turystycznym sercem miasta.
Kanadyjczyk woła do nas, że jedzie właśnie w okolice Royal Palace i ustalił cenę na 3 dolary. Jedziemy razem? Decydujemy, że jedziemy. W końcu to zaledwie po dolarze na głowę. Ruszamy do miasta. Nie wiedzieliśmy, że właśnie weszliśmy w gówno i niedługo będzie bardzo gorąco.
O naszych wielkich problemach w Phnom Penh i ucieczce z miasta przeczytacie w drugiej części relacji: Relacja z Phnom Penh.
Kambodża
Zapraszam Cię do zakupu mojej książki - Encyklopedia Taniego Zwiedzania!
Popularne teksty
10 pomysłów na tani wyjazd do Europy
Rezerwacja noclegów - na co patrzeć, chcąc wybrać dobry nocleg? [PORADNIK]
Jedzenie w podróży - poradnik. Jak jeść tanio, na co zwrócić uwagę