Relacja z podróży - Kambodża - część 3

Centrum Battambang. Foto: Mateusz Jakubowski
Jedziemy do Battambang. Musieliśmy uciekać z Phnom Penh. Żeby poprawić sobie humor szukamy pozytywów – w autokarze jest chłodno, nasze fotele nie są zepsute, mamy fajny widok na przód autokaru i widzimy to co kierowca. A duża senność powoduje, że większość drogi pewnie prześpimy.
Jednym z symboli podróżowania autokarem po Kambodży jest… karaoke. Standardem jest duży telewizor wiszący nad kierowcą i kambodżańskie hity o miłości. Mimo postępu nauki i uzyskiwania odpowiedzi na coraz trudniejsze pytania, do dzisiaj nie ustalono, dlaczego w każdym autokarze muzyka musi napieprzać na maksa. Nie da się przez to spać, nie da się posłuchać własnej muzyki, nie da się nawet czytać… Aaaa, zaraz. Czytać w ogóle się nie da ze względu na fatalny stan dróg. Niestrudzony autokar co chwilę podskakiwał na jezdniowych ubytkach, a my z Anią pukaliśmy co chwila głowami o kolorowy brezent nad nami i bujaliśmy się z lewa na prawo jak w Hydeparku w Hamburgu.
Podróżujący szybko podzielili się na trzy części – część zabrała się za jedzenie, druga część za śpiewanie i gibanie w rytm khmerskich śpiewów, trzecia część, w której znaleźliśmy się i my, zajęta była podziwianiem wydarzeń na drodze. Było co oglądać, na małej, jednopasmowej, wybrakowanej drodze bez pobocza dzieją się różne rzeczy. Autokar, jako największe i najsilniejsze bydle w tym dzikim, mechanicznym świecie, może najwięcej. Zjeżdżał więc co chwila na przeciwny pas, aby wyminąć tuk tuka, osła ciągnącego przyczepę, krowę czy skuter. Nie patrząc, rzecz jasna, na pojazdy jadące pasem, na które się ładował. Powodowało to, że co jakiś czas autokar wbijał się na czołówkę, wymijając kambodżańskie zawalidrogi, a pojazd, któremu zajechaliśmy właśnie drogę, ostro hamował, a jeżeli czasu do hamowania było za mało, zjeżdżał na chodnik/w krzaki. Przez pierwszą godzinę obserwowaliśmy to wszystko z otwartymi ustami. O ile miejscowi tylko dwa czy trzy razy krzyknęli w trakcie jazdy „Woooooow”, o tyle przez pierwszą godzinę my co chwile dyszeliśmy i mówiliśmy pod nosem „O kuuuuuuur*********”, „ja pieeeeeeeeeeerd**********”. Później się przyzwyczailiśmy.
Po 15:00 byliśmy na miejscu. Autokary oczywiście zatrzymują się poza miastem, aby nakręcać biznes i dać pracę znajomym tuk tukarzom. Za 2 USD dojeżdżamy do centrum tego malutkiego miasteczka, które, w gruncie rzeczy, jest po Phnom Penh drugim największym miastem Kambodży (ma około 250 tysięcy mieszkańców). Miasto jest świetnym przystankiem na mapie Kambodży. Samo w sobie jest dość spokojne, a jego okolice posiadają bardzo dużą ilość miejsc wartych zobaczenia – od świątyń po ruiny khmerskich miast i miejsca związane z Czerwonymi Khmerami.

Centrum Battambang. Foto: Mateusz Jakubowski
W 333 Guesthouse wykupiliśmy 3 noclegi, płacąc 5 USD za noc. Miejsce okazało się świetne i w bardzo dobrej lokalizacji, polecamy. Szybko ruszyliśmy do miasta na jedzenie i zakupy. Kupiliśmy trochę ulicznego jedzenia (0,5 USD za patyczek z mięsnymi kulkami, 0,25 USD za mączne, plackowe pyszności wrzucane na głęboki olej). Do placków dostaliśmy nawet w prezencie dwa inne smaki od młodych dziewcząt przygotowujących je. Uff, tu jest lepiej niż w Phnom Penh.

Nasz skromny nocleg w Battambang. Foto: Mateusz Jakubowski
Najedzeni pokręciliśmy się sporo po mieście. Jest dużo spokojniej niż w Phnom Penh. Czuliśmy się nawet, jakbyśmy byli w kilkunastotysięcznej, małej wsi, nie wiedzieliśmy, że liczba mieszkańców jest tak wysoka. Battambang nie jest głównym celem turystów jeżdżących do Kambodży, dzięki czemu był tutaj dużo mniejszy nacisk na wyciskanie pieniędzy. I całkiem mało turystów. Dodając do tego fakt, że mamy kwiecień, najgorętszy miesiąc w Kambodży, można nawet mówić o turystycznych pustkach. Jesteśmy w dobrym miejscu.
Battambang jest drogie
Ciężko w to uwierzyć, ale jest drożej niż w Phnom Penh. Najtańsze dania to minimum 3 USD. Spacerujemy sobie uliczkami i szukamy dobrych cen. Przy samym naszym guesthousie trafiliśmy na knajpkę serwującą jedzenie lokalnym. W zasadzie to nie my na nią trafiliśmy tylko jej właściciel, Chuoyheng, trafił na nas. Zaprosił nas do siebie kiedy przechodziliśmy obok niego. Że jest to knajpka, moża poznać wyłącznie po tym, że są stoliki. Nie ma nic po angielsku. Jest tylko szyld z khmerskim napisem. I khmerskie menu, które Chuoyheng nam szybko przetłumaczył. Dań było zaledwie kilka – ryż lub makaron z kurczakiem albo wołowiną. Do tego „noodle soup” – zupa z makaronem. Ceny, podobno są to ceny dla osób lokalnych – 2 USD za dowolne danie, 1 USD za zupę.
Zjedliśmy makaron z kurczakiem. Podany iście po kambodżańsku – nie liczcie tutaj na filety czy kurczaka bez kości. Tutaj zamiast mięsa kurczaka ciętego w kwadratową kostkę, tasakiem siekana jest np. kurza nóżka. Nie jest to nóżka znana nam rozmiarami z Polski. Jest o jakąś połowę mniejsza. Taką pociętą nóżkę wkłada się kawałkami do ust i pomagając sobie językiem skubie się skrawki mięsa a następnie wypluwa kawałek kości. Nic przyjemnego. Dużo lepiej wziąć makaron lub ryż „lok lak” – z wołowiną. Bardzo cieniutko pociętą, marynowaną (przeważnie w cebuli, pieprzu i soku z cytryny, ale jest wiele wariantów) i usmażoną. Przepyszny i intensywny smak.
Chuoyheng od urodzenia mieszka w Kambodży. Ma 30 lat, mimo, że wygląda na jakieś 20, na pewno dużo młodziej od nas. To jedna z niesamowitości Azjatów. Ciężko powiedzieć, czy jest to wynik zdrowszego jedzenia, codziennego spożywania owoców i warzyw, czy zupełnie innego, bardzo wyluzowanego podejścia do życia, ale większość ludzi młodych wygląda dużo zdrowiej od nas, Europejczyków.
Chuoyheng jest świeżo po ślubie, przyprowadza do nas swoją, wyglądającą równie młodo, żonę. Mają synka, półtoraroczną, przepiękną, malutką kuleczkę ze skośnymi oczkami. Postanowili rozpocząć nowe życie, otwierając knajpę. Mieszkają nad nią. Nie narzekają. Chuoyheng mówi, że trzeba kombinować i przeć do przodu, jeżeli się nie zaprzesz, to i w Polsce będziesz biedny i bez perspektyw. Właśnie, śmieszna jest jego reakcja na temat Polski. Oczywiście Poland nic mu nie mówi, w Kambodży mówiąc skąd jesteś musisz mówić francuskie „Pologne”. Kambodżanie, dzięki francuskim kolonistom którzy przed wiekiem zniewolili ich na prawie 70 lat, o naszych rejonach myślą po francusku. Chouyheng przytakuje i pyta, a w zasadzie stwierdza z przekąsem, że my wciąż po francusku u siebie musimy mówić? Tłumaczymy, że po II wojnie światowej nie zniewoliła nas Francja tylko Rosja. „aaah, ok.” – mówi nasz towarzysz, tłumacząc, że kojarzył właśnie, że też mieliśmy niewolę w swoim kraju. Mówi, że przyniesie nam zaraz coś fantastycznego, czym Kambodżanie się zajadają. Po kilkunastu minutach przynosi nam uprażone ziemne orzeszki, mówiąc, że to jeden z symboli kuchni kambodżańskiej. Zajadamy ze smakiem, mówiąc, że w Polsce można je kupić, ale nie mamy zwyczaju ich jeść.
O 22 żegnamy się z nowo poznaną rodzinką i obiecujemy, że przyjdziemy do nich jutro.
Następnego dnia wstajemy rano, szybki prysznic i biegiem na miasto. Na śniadanie poszliśmy na Psat Naht (centralny, główny bazar w mieście). Zjedliśmy Banh Chao – kambodżańskie placki serwowane z gromem zieleni, sałatek, ogórka i sosem z ziemnych orzeszków. Za całe śniadanie zapłaciliśmy 1 USD. Pospacerowaliśmy trochę między alejkami i poobserwowaliśmy lokalnych robiących zakupy. Było tam stoisko z robakami i pająkami. Kłóciliśmy się z Anią, czy lokalni to jedzą. Postaliśmy trochę i poparzyliśmy. Jedzą jak najbardziej. Przy stoisku był spory ruch, dużo osób kupowało szarańcze, żuki i inne słodkie, leśne żyjątka.

Centrum Battambang. Foto: Anna Hołowko
Ruszyliśmy na spacer po mieście, odwiedziliśmy świątynie Wat Peapahd i Wat Tahm Rai Saw. A następnie udaliśmy się do niesamowicie ciekawego miejsca, dawnej fabryki Pepsi. Otworzono ją na początku lat 60-tych, chcąc nawiązać walkę z Coca-Colą, która miała w Indochinach zdecydowaną większość rynku. Produkcja Pepsi, Mirindy i innych napojów trwała aż do 1975 roku, kiedy Czerwoni Khmerowie zajęli Battambang. Natychmiast zamknęli fabrykę i zniszczyli wszystkie znajdujące się w niej elektryczne sprzęty. Opuścili budynek, który przetrwał ich reżim i opuszczony stoi do dzisiaj. W środku można znaleźć masę rzeczy związanych z dawną produkcją, np. pomieszczenie z tysiącami butelek, których nie zdążono napełnić.
Mocno się zdenerwowaliśmy, kiedy okazało się, że fabrykę… Kilka miesięcy temu zrównano z ziemią… Władze Battambang podjęły decyzję, że tereny byłej fabryki Pepsi to idealna lokalizacja oczyszczalni wody. Nie stwierdzono, żeby budynek miał jakiekolwiek walory turystyczne. Mieliśmy więc okazję rzucić okiem na budowę oczyszczalni, będziemy mieli co wnukom opowiadać. Na otarcie łez wrzucam kilka ostatnich zdjęć, jakie zrobiono fabryce przed zburzeniem. Zdjęcia są autorstwa Travel Aficionado, polecam dużą galerię z tego miejsca: link.

Ale tam musiał być klimat! Foto: Travel Aficionado, flickr.com

Niesamowite. Foto: Travel Aficionado, flickr.com
Wróciliśmy do miasta, pospacerowaliśmy po promenadzie. Przy rzece było sporo ludzi, przy wodzie są świetne, rozbudowane place zabaw, których nie powstydziłoby się żadne Polskie miasto. Na bulwarach stało dużo wózków z jedzeniem. Nie potrafię go nazwać, ale mogę opisać – na ladach były szaszłykowe patyki z ponabijanymi najróżniejszymi rzeczami o różnych kształtach – podłużnych jak parówki, okrągłych jak pulpeciki, płaskich z różowymi paskami jak paluszki sushimi. To wszystko, mimo różnego wyglądu, smakowało podobnie – jak wyroby sojowe. Wybierało się patyczki, które się chciało, kobieta obsługująca wózek odpalała gaz z butli pod misą wypełnioną olejem. Ściągała z patyczków zawartość i cięła ją nożyczkami. Cięte dziwactwa wpadały do głębokiego oleju, w którym taplały się kilkadziesiąt sekund. Następnie kobieta wyciągała to wszystko na tacę i zalewała wielką ilością brązowego, bardzo gęstego sosu sojowego z orzechami ziemnymi.
Pytamy się, ile za takie cudo, ale kobieta nie zna nawet słowa po angielsku, nie wie o co nam chodzi. Pytamy jeszcze raz, a ona tylko się uśmiecha. Odwrócił się do nas jeden z dwóch chłopaków, którzy siedzieli obok i jedli wielką porcję tych przysmaków. Nie będę ukrywał, widzieliśmy tych chłopaków już wcześniej. Naszą uwagę przykuło z daleka to, że chłopak nie miał rąk, prawa ręka kończyła się na łokciu, lewa natomiast to zdeformowana dłoń z której wystawały resztki dwóch palców. To pewnie jedna z ofiar min – jednego z największych przekleństw, jakie zostawili po sobie m.in. Czerwoni Khmerowie – w tamtych czasach cały kraj został bardzo mocno zaminowany. Nawet słynny na cały świat kompleks Angkor został pokryty minami (jedynie świątynia Angkor Wat nie została zaminowana, po to, aby reżim mógł pokazywać ją gościom) Do dzisiaj w Kambodży rokrocznie ponad 100 osób pada ofiarą min. W kraju żyje ponad 40 000 osób z amputowanymi kończynami. Chłopak z uśmiechem mówi do nas, że 2000 kambodżańskich rielów za porcję (0,5 USD). Płacimy 4000 za dwie porcje, zaciekawieni, czy my, białasy dostaniemy równie dużą porcję. Dostaliśmy. To jedzenie było przepyszne, proste, a takie genialne. Jedna z lepszych rzeczy, jaką zjedliśmy w Kambodży, sos można by pić słomką, fantastyczny.
Temperatura przekroczyła 40 stopni. Schowaliśmy się w klimatyzowanym Cafe Eden i wypiliśmy po mrożonej kawie (4,5 USD). Następnie wsiedliśmy w Tuk Tuka i za 10 USD jedziemy do Phnom Sampeu – jaskini, w której Czerwoni Khmerowie, podobnie jak na polach pod Phnom Penh, mordowali społeczeństwo. Jaskinia jest mała, wypełniona czaszkami, szybko idziemy dalej. Upał jest niewiarygodny. Niestety, dzisiaj nie da się zwiedzać.

O! Ślubik. Foto: Anna Hołowko

Urocza okolica. Foto: Anna Hołowko

Wodniście i zielono. Foto: Anna Hołowko

Wat Banan. Foto: Mateusz Jakubowski
Dojechaliśmy do położonego niedaleko Wat Banan – khmerskiej, wiekowej świątyni. Droga do niej prowadzi przez setki schodów, wejście w taką pogodę było straszne. Żałujemy, że tu jesteśmy, dzisiaj powinniśmy siedzieć w klimatyzowanej knajpie i popijać piwko. Na szczycie jest pięknie, nie mamy jednak sił się z tego cieszyć. Zorientowaliśmy się, że nie robimy nawet zdjęć. Szybko ścieram z siebie cieknący ciurkiem pot i robię sobie fotkę. Wracamy do Battambang i odwiedzamy ponownie Chuoyhenga. Tym razem zrobił dla nas pyszną zupę z makaronem, toną zieleni, miętą i sokiem z cytryny.
Następnego dnia, po szybkim śniadaniu jedziemy do Wat Ek Phnom. To ruiny świątyni z XI wieku, z czasów, kiedy Imperium Khmerów tętniło życiem i było regionalną potęgą. Niedaleko ruin znajdziemy wielką rzeźbę Buddy oraz okazałą świątynie. Najpierw jednak zajeżdżamy z naszym tuk tukiem na stację benzynową – barak z wystawionymi pod parasolem butelkami po Coca-Coli napełnionymi benzyną. Do wyboru jeden lub dwa litry.

Tankowanie. Foto: Mateusz Jakubowski

Widoki po drodze. Foto: Anna Hołowko

Widoki po drodze. Foto: Anna Hołowko

Widoki po drodze. Foto: Anna Hołowko
Mijając piękne widoki, po kilkudziesięciu minutach dojeżdżamy. Najpierw udajemy się pod pomnik Buddy. To ważne dla mnie miejsce, które niesamowicie chciałem zobaczyć. Widziałem je w internecie kiedyś w jakiejś galerii zdjęć, szalenie mocno „wyfotoszopowanej”. Zdjęcia były przepiękne i od czasu jak je zobaczyłem, pierwsza myśl o Kambodży to dla mnie to miejsce. Na mojej liście marzeń wyżej Angkoru było to miejsce. Nie zawiodłem się, całość wygląda fantastycznie.

Pięknie! Foto: Mateusz Jakubowski

Budda. Foto: Mateusz Jakubowski
Dalej idziemy do świątyni, a następnie na ruiny. Są śliczne, praktycznie jak jedna ze świątyń w kompleksie Angkor. Tutaj jednak bez turystów, całe ruiny są dla nas, nie ma nikogo wokół.

Świątynia niedaleko ruin. Foto: Anna Hołowko

Malunki i zdobienia świątyni Foto: Anna Hołowko

Świątynia i Budda przy Wat Ek Phnom, Foto: Mateusz Jakubowski

Ruiny Wat Ek Phnom. Foto: Anna Hołowko
Wracamy do czekającego na nas kierowcy, jedziemy na „bambusowy pociąg”. Bamboo train, norry, norri, czy nori, jak nazywają go lokalni mieszkańcy, to marna pozostałość przypominająca, że w Kambodży była kiedyś kolej. W państwie Khmerów wybudowano przed laty prawie 700km linii torów kolejowych. Z powodu niedbalstwa i kradzieży torów, dzisiaj kolej w Kambodży nie istnieje. Gdzieniegdzie, gdzie ostały się fragmenty torów są małe trasy. Takie jak ta w Battambang - magiczny, kilkukilometrowy kawałek trasy, po której da się jeszcze pojechać. Na metalowo-bambusowej konstrukcji, jakby drezynie, którą przewoźnicy składają i rozkładają w kilkanaście sekund. Norri rozpędza się do 50km na godzinę, przejazd w dwie strony kosztuje 10 USD dla dwóch osób.

Norri. Foto: Anna Hołowko

Zaraz ruszamy! Foto: własne
Tą „turystyczną atrakcją” zarządza policja. Gdy przejażdżka norri stała się popularna i zaczęli przyjeżdżać do niej turyści, na miejscu pojawiła się policja, która stwierdziła, że dla bezpieczeństwa turystów i lepszego zorganizowania powinna tym zarządzać. Na miejscu siedzi sobie więc policjant, to jemu się płaci, to on robi tutaj za przewodnika. „Skąd jesteście?” – spytał nas mundurowy. Ożywił się, kiedy powiedzieliśmy, że jesteśmy z Polski. „No to macie smutną rocznicę zaraz, mam na myśli wypadek samolotu z waszym prezydentem w Smoleńsku… Kurcze, lada dzień to już 5 lat kiedy to się wydarzyło” – powiedział szczerze. „Byłem w Korei Południowej kiedy to się stało. Już na lotnisku, wracałem do domu i czekałem na samolot, kiedy dotarła do nas ta informacja. Na całym lotnisku wybuchł taki smutek i żal, ludzie byli przerażeni i nie mogli uwierzyć. Wielu nie chciało lecieć tego dnia. Atmosfera była bardzo napięta” – powiedział policjant, biorąc chwilę później od nas pieniądze i kierując nas do „pracowników”.
Szybkie złożenie norri i ruszamy drezyną po resztce kambodżańskich torów. Fantastycznie! Wiatr we włosach, w końcu chłodno, piękne widoki, zrujnowane mosty, które przejeżdżamy, bojąc się, że zaraz spadniemy. W międzyczasie z drugiej strony torów jechał trochę większy pojazd, musieliśmy zejść z torów a norri zostało szybko z nich ściągnięte. Chwilę później ruszyliśmy w dalszą trasę. W połowie drogi, niewiadomo skąd zebrały się ogromne chmury i zaczęło kropić. Nasz kierowca wycisnął maksimum z silnika. Mimo, że to podobno 50km/h, nam wydawało się, że co najmniej dwa razy tyle. Migiem dotarliśmy do znajdującej się na trasie wioski i schowaliśmy przed ulewą.

Piękne widoki. Foto: Anna Hołowko

Jeden z mostów. Foto: Anna Hołowko

To jest dopiero maszyna! Foto: Anna Hołowko
Przez następne 30 minut z nieba lał się strumień wody. Gdy przestało padać, wyszło słońce i ukrop rozpoczął się na nowo. Kierowca rozkłada nasze norri, siadamy i jedziemy z powrotem. Przejazd był fantastyczny, ciężko pokazać to zdjęciami, dlatego nakręciliśmy krótki filmik:
Swoją drogą, zapraszam do subskrybowania nas na YouTube: TanieZwiedzanie, niedługo rozruszamy trochę kanał i dodamy sporo nowych filmików.
Wróciliśmy do miasta, poszliśmy kupić bilety na autokar do Siem Reap (6 USD za bilet). Niedaleko centrum Battambang jest cała jedna ulica wypełniona biurami sprzedającymi bilety autokarowe. Z tej ulicy codziennie odjeżdżają busy przewożące klientów na dworzec. Wyjazd jutro o 8:00. O 7:40 mamy się pojawić na tej ulicy, bus zawiezie nas na dworzec.
Idziemy na promenadę, chcemy jeszcze raz zjeść te pyszne uliczne żarcie. Spotykamy tą samą kobietę, u której jedzenie kupiliśmy ostatnio. Witamy się, uśmiechamy, dajemy jej dolara za dwie porcje, tak samo jak wtedy. „tri dolar!” – krzyczy babeczka pokazując na mój portfel. Pytam się dlaczego? „tri dolar!” – powtarza kobieta, dodając coś w swoim języku. „Nie nooo, jutro stąd wyjeżdżamy, wczoraj był dolar za dwie porcję, dzisiaj chcesz trzy!? Chcesz nam zepsuć obraz Battambang?” – mówię do niej po Polsku, na co słyszę w odpowiedzi: „tri dolar!” i kilka słów po Kambodżańsku. „Kobieto, jak się będziesz czuć, kiedy ja przez ciebie wrócę do Polski i powiem, że Battambang, to gówno!? Jak ty to zniesiesz? Jak ty sobie z tym poradzisz?” – pytałem, a kobieta mówiła do mnie w swoim języku. „Achhh” – machnęła w końcu ręką, ale pokazała nam jednego palca, co zapewne oznacza, że za 1 USD dzisiaj zrobi nam tylko jedną porcję. „Ok”. Faktycznie, pani zrobiła nam jedną porcję. No i „zapomniała” dać bułkę do tego. Delikatnie się przypomniałem, pokazując na bułkę. „tu dolar” – odpowiedziała kobieta. Śmiejemy się z Anią w trójkę. Namawiamy ją na danie nam bułki, a ona namawia nas do zapłacenia jej dwóch dolarów za bułkę, która wczoraj była w cenie. W końcu udało się, prawie! Bez dopłaty dostaliśmy… pół bułki. Porcja była mniejsza niż wczoraj, zjedliśmy ją szybko i…
Poszliśmy najeść się do Chuoyhenga.
Niestety ostatni raz. Rano wyjeżdżamy. Zjedliśmy, zagraliśmy w karty (w tysiąca), podziękowaliśmy mu za gościnę, daliśmy napiwek (fakt ten, nie wiem dlaczego, skrępował go). No i zdaliśmy sobie sprawę, że nie pamiętamy, jak dojść na ulicę autobusową, na której mamy być jutro. Spytaliśmy się Chuoyhenga i pokazaliśmy mu bilety, zapisane oczywiście wyłącznie khmerskim pismem. Powiedział, że mi pokaże, wsiedliśmy na jego skuter i pojechaliśmy.
Rano strasznie się guzdraliśmy, na ulicę autobusową doszliśmy nie jedząc śniadania. Była 7:40 kiedy po drugiej stronie ulicy zauważyliśmy kobietę z wielkim koszem z bułkami, który niosła na głowie. Po kilku minutach była obok nas. Podszedłem do niej i spytałem się, po ile bułka. „3 dolary! Znaczy się 3 i pół!”. Odwracam się bez słowa i wracam do Ani, kobieta woła za mną, zirytowany mówię Ani, że zjemy coś na postoju bo autobus na pewno zrobi niejeden postój na jedzenie. Kobieta naciska, żebyśmy wzięli od niej bułkę. Za 3 dolary dostaniemy dwie! Po chwili schodzi do dwóch dolarów, a potem do jednego. Niżej nie chciała już zejść, nabijając się z nas. A my byliśmy cholernie głodni. Kupiliśmy 2 najzwyklejsze w świecie bułki za 1USD.
Bus przyjechał prawie pół godziny po czasie. A w zasadzie nie bus, tylko van. Bez żadnego wolnego miejsca. W ostatnim rzędzie ludzie ścisnęli się, bliscy posiadali sobie na kolanach, wcisnąłem się między nich na siedzenie, wziąłem Anie na kolana, a Ania wzięła na kolana nasz drugi plecak, który nie zmieścił się do bagażnika. Jedziemy do Siem Reap.
Kolejna, czwarta część naszej relacji z Kambodży: Relacja z Siem Reap.
Kambodża

Zapraszam Cię do zakupu mojej książki - Encyklopedia Taniego Zwiedzania!
Popularne teksty
10 pomysłów na tani wyjazd do Europy
Rezerwacja noclegów - na co patrzeć, chcąc wybrać dobry nocleg? [PORADNIK]
Jedzenie w podróży - poradnik. Jak jeść tanio, na co zwrócić uwagę