Relacja z Indii - część VII - Mumbaj, dawniej Bombaj
Jedziemy do Mumbaju! Foto: Mateusz Jakubowski
Dojeżdżamy powoli do Mumbaju. Pociąg ma opóźnienie, już dawno powinniśmy być na miejscu, tymczasem wciąż jesteśmy w drodze. Nie mamy zapewnionego noclegu, a czas leci. Jest 23:15. Hotelu będziemy szukać późną nocą.
W pociągu spotkaliśmy sporo życzliwych osób. Ania zaabsorbowana była rozmową z dwiema kobietami, które, tradycyjnie już, zafascynowane były jej niebieskimi oczami i blond włosami. Ja z kolei rozmawiałem z Sachinem, na oko 40-to letnim mieszkańcem Mumbaju pracującym dla jednego z międzynarodowych koncernów. Sachin wraca z Goa, gdzie był na urlopie. Na warunki Indyjskie jest kimś – młody, wszechstronnie wykształcony, włada biegle językiem francuskim i angielskim, podróżuje po świecie. Niedawno był w Singapurze, gdzie reprezentował oddział swojej firmy. Po angielsku mówi lepiej ode mnie, ale ciężko go zrozumieć – mówi z typowo indyjskim akcentem, w bardziej skomplikowanych słowach nie wymawia „r” oraz „n”. Singapur to dla niego „Sigapu”, a „working” to „wokig”.
Nasi towarzysze przestrzegają nas przed taksówkarzami w Mumbaju. Nic dziwnego, w tym mieście taksówkarze są prawdziwą plagą, szarańczą pożerającą entuzjazm i gotówkę przyjezdnego człowieka. Uczciwych taksówkarzy jest w Mumbaju mniej, niż mięsa w parówkach. Z epickim cwaniactwem potrafią okraść Cię na najbardziej wyszukane sposoby. Nie wspominam nawet o oszukanych taksometrach bo tutaj to podstawa. W Mumbaju oszustwa dopracowane są do perfekcji i przybierają najróżniejsze formy: w trakcie jazdy może się do Ciebie dosiąść obcy Hindus, przedstawiony przez taksówkarza jako urzędnik, który musi pobrać od Ciebie opłatę klimatyczną lub drogową. Może również podać go za przewodnika przydzielonego Tobie z urzędu przez władze miasta, któremu musisz zapłacić za asystę. Jeżeli nie zapłacisz, spodziewaj się agresji – gróźb i krzyków. Jeżeli dalej będziesz nieugięty, warianty są różne – dodatkowy towarzysz może zacząć płakać i prosić o pieniądze (tłumacząc, że jest biedny, ma chore dzieci i tak dalej), albo pozostanie agresywny i wywiezie Cię razem z kierowcą w slumsy. Wizja wysiadki z pełnym bagażem w ciemnym miejscu, pełnym dzikich, bezdomnych Hindusów pomaga podjąć decyzję o podzieleniu się pieniędzmi. To tylko kilka przykładów. Niezależnie od tego, co wydarzy się po drodze, jeżeli kazaliście zawieźć się do hotelu, bądźcie pewni, że cała podróż skończy się w innym hotelu, a taksówkarz wytłumaczy na końcu, że Wasz hotel właśnie spłonął, jest zamknięty, czy nie ma wolnych pokoi, dlatego przywiózł Was tutaj. Ot, Mumbaj.
Zmęczeni ale uśmiechnięci! Foto: Mateusz Jakubowski
Sachin mówi, że w Mumbaju nie istnieje ryzyko, że spróbują nas okraść, tylko JEST PEWNE, że będą próbowali nas okraść. Obmyślali, jak tego uniknąć. Zaproponowali nam, żebyśmy po przyjeździe na dworzec przesiedli się w kolej miejską i przejechali na Victoria Terminus, skąd będziemy musieli przejść jeszcze 3 km pieszo. Jeden z Hindusów chciał nawet dać nam dwa bilety, ale podziękowaliśmy. Nie chcieliśmy późną nocą łazić po Mumbaju, dlatego wciąż byliśmy zdecydowani na taksówkę.
Sachin powiedział, że w takim razie pójdzie z nami i postaramy się wspólnie wybrać takiego taksówkarza, który będzie wyglądał najmniej podejrzanie. Rozsiedliśmy się wygodnie i wyczekiwaliśmy dotarcia do celu. Mieliśmy być w Mumbaju o 23:05, tymczasem dochodzi północ, a my wciąż jesteśmy w podróży…
Po czym poznać, że jesteście w Mumbaju?
Po srających dupach, oddających stolec na tory. Im głębiej wjeżdżamy w miasto, tym więcej dup widzimy. Tory to nieoficjalna sralnia Mumbaju, miasta, w którym około 5 milionów osób nie ma dostępu do toalety. Miasto tonie w gównie. Prahlad Kakkar, znany indyjski reżyser, nakręcił „Bumbay” - dokument o sraniu w Mumbaju. Według jego wyliczeń, codziennie na ulice miasta trafia 2500 ton gówna. Dla porównania – Szczecin produkuje około 450 ton śmieci dziennie. W Mumbaju samego gówna jest 5 razy więcej. Każdego roku, ulice miasta zalewa przeszło 900 tysięcy ton fekaliów. 200 tys. ton więcej, niż wynosi roczna produkcja śmieci w Warszawie (700 tys. ton).
Dojeżdżamy w końcu do naszej stacji – Dadar.
W towarzystwie Sachina wychodzimy przed dworzec. Taksówek jest cała masa. Jako, że jesteśmy z Hindusem, taksówkarze nie rzucają się na nas równie chętnie, co zawsze. Idziemy między taksówkami, a Sachin zagaduje poszczególnych taksówkarzy. Wygląda na to, że nie chcą nas zabrać. W końcu wychodzi do nas jeden, góra 30-to letni Hindus, który mówi, że nas zabierze. Sachin jest agresywny, krzyczy na niego i grozi mu palcem. Taksówkarz podchodzi do nas, witamy się, wrzucamy torby do bagażnika. Sachin tłumaczy nam, że cena za kurs nie powinna przekroczyć 500 rupii (25zł), uprzedza nas, żebyśmy nie pozwolili włączyć taksówkarzowi nocnej taryfy - jest 23:45, a w Mumbaju nocna taryfa zaczyna się od północy. Sachin daje nam swoją wizytówkę, mówiąc, żebyśmy dzwonili do niego jeżeli będzie jakiś problem z taksówkarzem. Żegnamy się z nim i wsiadamy do taksówki.
Kierowca ruszył zaraz po tym, kiedy Sachin zniknął w tłumie. Zamiast wyjechać na główną ulicę, kierowca zawrócił i zaczął jechać wzdłuż dworca. Zatrzymał się po około 50 metrach jazdy. Drzwi samochodu otwierają się, do środka ktoś wsiada. Wysoki, około 30-sto letni mężczyzna. Nie dając nam chwili namysłu, odwraca się do nas i prosi o rozmienienie 1000 rupii. Mówimy, że nie rozmienimy bo nie mamy pojęcia kim ten człowiek jest i z jakiej racji się dosiadł. „To mój współpracownik, z biura, trzeba mu zapłacić za kurs” – mówi taksówkarz. „Z jakiej racji?” – pytam, na co słyszę odpowiedź, że jest to prepaidowa taksówka, czyli taka, gdzie za przejazd płaci się z góry. Nic nam o tym nie wiadomo. Taksówkarz wciska nam, żebyśmy się nie bali, że prepaidowe taksówki dają nam pewność, że dojedziemy na miejsce, a jego towarzysz w tym czasie wciska mi do ręki 100 rupii, tłumacząc, żebym dał banknot 500 rupii i będziemy kwita bo kurs kosztować będzie 400 rupii.
Stwierdziliśmy, że nie mamy wyjścia, zapłacimy.
Podana cena zgadza się z ceną, o której mówił Sachin. Szukam banknotu 500rs. Wyciągam go z portfela i wręczam Hindusowi. Hindus natychmiast oddaje mi ten banknot, mówiąc, że dałem mu 100 rupii, a miałem dać 500. W magiczny sposób, na naszych oczach banknot 500rs zamienił się w mniejszy nominał! Doskonała sztuczka! „Dałem ci 500!!!” – mówię, a Hindus przekonuje, że dałem mu banknot 100 rupii. Zgłupiałem, byłem przekonany, że dałem mu 500rs, jednak sztuczka z podmianą banknotu działa na wyobraźnie. Ania potwierdza, że na pewno dałem mu 500 rupii. „Na pewno dałem ci 500 rupii” – powtarzam w kółko, a Hindus jest coraz bardziej agresywny. Nagle samochód rusza. Światła latarni i ulicznego zgiełku szybko ustąpiły mrokowi ciemnej uliczki, w którą właśnie skręciliśmy. Mijamy prowizoryczne konstrukcje, robiące za domy, ludzi śpiących na ulicy pozbawionej latarni.
„Stop!!!”- krzyczę do taksówkarza, każąc mu zatrzymać samochód.
„Najpierw dajcie mi pieniądze!” – słyszę w odpowiedzi od Hindusa, który się dosiadł. Taksówka jedzie dalej, a kierowca milczy jak oszalały. Powtarzamy, że nic nie będziemy płacić, na co Hindus radzi nam: „Lepiej zapłaćcie”. „Nic nie będziemy płacić!!!” – drę się do niego, na co on odpowiada: „no to zobaczymy!”. Jedziemy dalej ciemną ulicą, nie wiemy co robić. Ania sięga szybko do torebki i wyciąga z niej „ODOMOS” – mały spray na komary, który przypomina swoim opakowaniem gaz pieprzowy. Chwytam go, wychylam się do taksówkarza i drę się, że zaraz ich obezwładnię. Taksówka się zatrzymuje, gość, który się dosiadł, ucieka, nie zamykając nawet za sobą drzwi.
Taksówkarz w końcu przemawia.
„Easy, easy my dear” – mówi. „Dlaczego jesteś taki agresywny, o co ci chodzi?” – pyta, udając zdziwionego. „Jak to o co chodzi!? Wywieźliście nas gdzieś, nie wiemy gdzie jesteśmy, chcieliście nas okraść, nie zatrzymujesz się!!!” – wykrzykuję listę jego grzechów. Taksówkarz odpala papierosa i odpowiada: „co za nieporozumienie!!! Chyba nie znasz dobrze angielskiego, to ci wytłumaczę jeszcze raz: ten facet był z biura. Dał ci 100 rupii bo ty dałeś 500. Te 100 rupii dał ci dlatego, że zapłaciłeś 400 rupii zaliczki. 100rs jest dla ciebie. Rozumiesz?”. Nie wiem co odpowiedzieć. Gość robi ze mnie idiotę. „Czyli nie uważasz już, że dałem 100 rupii zamiast 500?” – zadaję pytanie. „Oczywiście, że nie, od samego początku mowa była wyłącznie o 100 rupiach, które dostałeś. Dałeś 500 rupii i nikt nie mówił, że było inaczej. ”. Szok! „Pozwólcie więc, że zawiozę was na Colabę. I nie krzycz na mnie, nie każdy jest tutaj oszustem” – poucza nas taksówkarz.
Taksówka rusza.
Najgorsze było to, że nie mogliśmy z niej wyjść – byliśmy na nieoświetlonej ulicy pełnej bezdomnych. Pożarliby nas żywcem gdybyśmy ze wszystkimi bagażami zaczęli się tam kręcić. Taksówka jedzie, po kilku minutach dojeżdżamy do oświetlonego skrzyżowania. Wjeżdżamy na szeroką, czteropasmową jezdnię. Kierujemy się na Colabę. Oddychamy z ulgą. Jak się okazało, to nie koniec niespodzianek. Dojeżdżamy w końcu na miejsce. Jest kilka minut po północy. Przed nami wyłania się piękna Brama Indii. „Jesteśmy na Colabie” – mówi taksówkarz. Ania wysiada z samochodu, nie zamykając za sobą drzwi. Kierowca odchyla kawałek kartonu, który przyklejony jest taśmą klejącą do deski rozdzielczej. Spod niej wyłania się taksometr, na którym widnieje kosmiczna cena za kurs: 1370 rupii. Kierowca mówi, że tyle mam zapłacić. Minus 400 rupii zaliczki. „Nic ci nie zapłacę” – mówię. „wiem, ile powinien kosztować kurs na Colabę, 400 rupii które dałem w zupełności wystarczy.”. Kierowca zaczyna krzyczeć: „Masz mi zapłacić!”, ale zbywam go i powtarzam, że nie dam mu ani grosza. Taksówkarz każe mi wyjść z samochodu. Silnik pozostaje włączony, a nasze rzeczy są w bagażniku. Mówię taksówkarzowi, że ma wyjść pierwszy, żeby nie odjechał z naszymi bagażami. „To mi zapłać” – słyszę w odpowiedzi. Kłócimy się, kierowca każe mi zapłacić albo wyjść z taksówki, a ja każę mu wyłączyć silnik i oddać nasze bagaże. „Pytam ostatni raz – dasz mi pieniądze?” – pyta kierowca. „Nie dostaniesz ani jednej rupii” – odpowiadam. „Jesteś pewien? No to zobaczymy” – odpowiada taksówkarz, wciskając pedał gazu.
Samochód rusza, uderzając otwartymi drzwiami stojącą przy aucie Anię.
Wszystko wydarzyło się błyskawicznie. Samochód uderza Anię. Ułamek sekundy później drogę zajeżdża taksówkarzowi terenowy Mercedes. Wyskakuje z niego dwóch Hindusów. W tym samym czasie z samochodu wybiega nasz kierowca. Nie wiem, co się dzieje – czy ludzie z Mercedesa zaciągną nas zaraz do swojego samochodu, czy o co chodzi? Taksówkarz podbiega do bagażnika. Wyskakuję z samochodu. Hindusi z Mercedesa są bardzo agresywni. Wydzierają się na kierowcę. Jeden z nich pokazuje palcem na Anie. Chyba zauważyli co się przed chwilą stało. Taksówkarz wyrzuca właśnie nasze rzeczy na chodnik. Lincz wisi w powietrzu. Ania wyciąga aparat i robi zdjęcia tablic rejestracyjnych wiozącej nas taksówki. Taksówkarz wskakuje do samochodu i z piskiem opon odjeżdża. Podobnie dwójka mężczyzn z Mercedesa, wsiedli do auta i pojechali, zostawiając nas samych. Trzęsiemy się i próbujemy racjonalnie wytłumaczyć to, co przed chwilą się stało. Boimy się, zwłaszcza, że wydarzenie to przysporzyło nam tłumu bezdomnych gapiów, którym krzyk i pisk opon przerwał sen.
Odpalam papierosa. Już po chwili zaczynają nas zaczepiać.
Podchodzi do nas umorusany Hindus, ciągnie nas, pokazując jedną z uliczek. Nic nie mówi, pokazuje palcem na usta, na nas i na tamtą uliczkę. Zbywamy go, ale facet nie jest zainteresowany odejściem. Szturcha nas cały czas, nie dając się ignorować. Ruszamy przed siebie. Trzeba znaleźć nocleg. Wyciągam mapkę Colaby na której zaznaczone są hotele i hostele. Idziemy. Liczyliśmy, że tutaj, w najbardziej reprezentacyjnej części Mumbaju, będzie bezpieczniej i czyściej. Nic bardziej mylnego. Mijamy stada bezdomnych, śpiących na chodnikach. Przy jednym skrzyżowaniu mijamy dziewczynę, mającą może 14-15 lat, tulącą do piersi niemowlaka. Obok niej śpi para – kobieta i mężczyzna, a między nimi dzieci. Rodzinnie.
Typowy widok w Mumbaju... Foto: Mateusz Jakubowski
W dodatku jest sobota, Colaba jest pijana. Mijamy setki rozbawianych, młodych osób. Siedzą w pubach, których jest tutaj całkiem sporo. Piją alkohol, palą papierosy. Korzystają z życia. Śmieją się, wygłupiają, śpiewają indyjskie piosenki. Tylko bezdomni burzą ten beztroski obraz sobotniej nocy.
Odwiedzamy 4 hotele/hostele, wszędzie słysząc to samo hasło: „wolny jest tylko pokój o podwyższonym standardzie”. Kłamali. Wiedząc, że jesteśmy zdesperowani i potrzebujemy noclegu, oferowali nam tylko swoje najlepsze pokoje, mówiąc, że reszta jest zajęta. Wróciliśmy się do pierwszego hotelu i wykupiliśmy nocleg. Zapłaciliśmy 1300 rupii, około 65zł. Miejsce nazywa się Salvation Army Red Shield Hostel. To miejsce prowadzone przez Armię Zbawienia – chrześcijańską organizację paramilitarną, uważającą, że Bóg potrzebuje swojej własnej armii. Oni są armią, a ich bronią jest Pismo Święte. To jeden z najbardziej znanych hosteli w Mumbaju. Brudny i zaniedbany, ale tutaj wszystko jest takie. Mamy pokój z dwoma łóżkami (bez kołder, za to z zafajdanymi prześcieradłami i poduszkami), telewizorem, socjalistyczną meblościanką z lustrem oraz osobne WC.
Nasz pokój! Foto: Mateusz Jakubowski
Nic nam się nie chce. Po tym, co przeżyliśmy kilkadziesiąt minut temu, nie chciało nam się nawet wyjść z hostelu, zwłaszcza, że jest bardzo późno – kilkanaście minut temu wybiła godzina 1:00. Zmuszamy się jednak, musimy iść po coś do picia. Wychodzimy na zewnątrz budynku i szukamy sklepu. Mijamy kilka roześmianych uliczek, przy których (i na których) tętniło życie. Mijamy roześmiane tłumy, korzystające z sobotniej nocy. Udało nam się kupić wodę, ruszyliśmy z powrotem do hostelu. Byliśmy zmęczeni i nieuważni. Do tego stopnia, że potknęliśmy się o bezdomnego… Idąc ulicami Szczecina trzeba uważać, aby nie wdepnąć w psie gówno – tutaj trzeba uważać, żeby nie nadepnąć na bezdomnego człowieka – kobietę, mężczyznę, dziecko, czy niemowlę.
Budzik zbudził nas o godzinie 8:00.
To nasz ostatni pełny dzień w Indiach. Jutro o godzinie 5:40 mamy samolot powrotny do Europy. Spakowaliśmy się i poszliśmy na śniadanie, które mieliśmy w cenie. Słowo „śniadanie” to w tym przypadku lekkie nadużycie – dostaliśmy dwie kromki chleba tostowego, łyżkę dżemu, masła i małego banana. Po stołówce biegały spasione szczury, biegające co chwilę z magazynu do kuchni. Przestało nas to ruszać. Wczoraj widzieliśmy szczury wciskające się między bezdomnych śpiących na chodnikach. Przywykliśmy do tego widoku. Jedliśmy sobie spokojnie nasze banany podczas gdy szczury biegały wokół nas.
Po jedzeniu wymeldowaliśmy się z hostelu.
Swoje bagaże oddaliśmy w depozyt. Zapłaciliśmy za to 100 rupii za cały dzień. Wieczorem tutaj wrócimy, odbierzemy bagaże, poprosimy o wezwanie ZAUFANEJ taksówki (hostel oferuje taką możliwość) i pojedziemy na lotnisko. Mamy cały dzień na zwiedzanie miasta. Po wczorajszej przygodzie z taksówkarzem stwierdziliśmy, że Mumbaj zwiedzamy pieszo. Zaczęliśmy od spaceru do Bramy Indii, która, chcąc nie chcąc, stała się jednym z symboli tego kraju. Wybudowano ją w 1927 roku dla upamiętnienia przybycia do Indii angielskiego króla Jerzego V (przypominam, że Indie były kiedyś brytyjską kolonią). Tymczasem brama stała się symbolem ostatecznego odejścia Brytyjczyków. To tutaj, w 1947 roku, brytyjscy uzurpatorzy, przechodząc przez tą bramę, wsiedli na statki, spojrzeli po raz ostatni na miasto, poczym udali się w powrotną podróż do Europy.
Brama Indii. Foto: Mateusz Jakubowski
Było wcześnie, dlatego wokół bramy nie było tłumów – posiedzieliśmy trochę w cieniu, porobiliśmy sobie zdjęcia. Byliśmy zaczepiani przez fotografów - chodzili z aparatami i przenośnymi drukarkami, oferując jedno zdjęcie za jednego dolara. Grzecznie dziękowaliśmy. Zaczepiali nas też Hindusi, którzy chcieli nas pobłogosławić. Tłumaczymy im, że nie mamy pieniędzy, na co odpowiedzieli, że to nic nie szkodzi bo oni nie robią tego dla pieniędzy. Upieraliśmy się, żeby nas zostawili bo i tak nie zapłacimy, ale byli głusi na te słowa. Pobłogosławili nas, recytując dziwne wersy, podczas gdy ja recytowałem skąpe wersy o braku gotówki. Obwiązali nam ręce czerwoną włóczką, a następnie zawołali za to 200 rupii! Powtórzyłem, że nie mam pieniędzy za co zostałem srogo skrzyczany.
Zostaliśmy zaczepieni przez Hindusa, który poprosił o wspólne zdjęcie z Anią. Zaczęli dołączać do niego inni ludzie, również prosząc o zdjęcie. Nie ma sprawy. Do Ani ustawiła się kolejka ludzi. Jedno zdjęcie, drugie, trzecie, piąte, dziesiąte. Do tłumu ludzi podbiegają fotografowie. Wyczuli okazję. Robią zdjęcia, ustawiają Anię i dołączających do niej Hindusów, krzycząc przy tym „One dolar! Or 50 rupiees!”. Do zdjęć z Anią ustawiają się całe rodziny. Rodzinna fotografia: po lewej stronie matka, po prawej ojciec, w środku gromadka dzieci, a między nimi, centralnie w środku, Ania, Rodzynek z Polski.
Ania została gwiazdą! Foto: Mateusz Jakubowski
Po zrobieniu jakichś 30-tu zdjęć, Ania przeprasza tłum i mówi, że to koniec. Drukarki idą w ruch, Hindusi tłoczą się przy fotografach, czekając na wydruk. Dzisiaj zarobek będzie spory. Dochodzimy do wyjścia, a do Ani podbiega trzech młodych chłopaków. „Wiemy, że to męczące, ale prooooszę, zrób sobie jeszcze zdjęcie z nami!”. Ania się zgadza. Chłopaki robią fotki, dziękują, wychodzimy.
Obok Bramy Indii znajduje się „Taj Hotel” – jeden z najsłynniejszych hoteli na świecie
Powstał przypadkowo. Grubo ponad wiek temu, kiedy Indie były jeszcze w rękach Brytyjczyków, Jamshetji Nusserwanji Tata, ojciec indyjskiego przemysłu, nie został wpuszczony do „Watson’s Hotel” w ówczesnym Bombaju. Usłyszał, że czarni nie mają tutaj prawa wstępu. Powstała w ten sposób skaza na jego honorze pchnęła go do przyrzeczenia sobie, że wybuduje hotel najpiękniejszy z możliwych, gdzie Hindusi nie będą musieli znosić upokorzeń ze strony Anglików. Słowa dotrzymał. W 1903 roku nastąpiło otwarcie Taj Hotel, które do dzisiaj jest jednym z najbardziej luksusowych hoteli w Mumbaju.
Taj Hotel. Foto: Mateusz Jakubowski
Robimy sobie zdjęcia na jego tle, nie możemy uwierzyć w kontrast, którego właśnie doświadczamy. Po ulicy sąsiadującej z hotelem biegają bezdomni. Kobiety i dzieci. Zaczepiają turystów, wyciągając do nich ręce, żądając pieniędzy. Na chodnikach śpią bezdomni, a obok nich przejeżdżają luksusowe limuzyny, kierujące się do hotelu. Bogaci tego świata, oddzieleni od biedy pancerną, przyciemnianą szybą, przyjechali na wakacje. Będą się pławić w luksusach, a biedę zobaczą co najwyżej z odległego piętra przez hotelowe okno. Nie zrobi to na nich wrażenia. Z pewnej odległości nawet słonie wydają się małe.
Jesteśmy głodni, chcemy coś zjeść. Decydujemy się na uliczne żarcie – obok wejścia do „Gateway of India” kupujemy cztery wielkie samosy – trójkątne pierożki smażone na głębokim oleju. Pierwszy kęs rozpala nam usta. Nadmiar kapsaicyny drażni nasze nerwy, wywołując okropne uczucie pieczenia. Ostre! To nie nasze jedyne zmartwienie. Podbiegają do nas bezdomne dzieci. Nie chcą pierożków. Chcą pieniędzy. Małe, brudne dzieciaki ciągną nas za nogawki spodni prosząc o 10 rupii. Wrzucamy samosy do torby i odchodzimy stamtąd czym prędzej. Maluchy rezygnują. Obserwujemy je zza metalowych krat otaczających plac przed Bramą Indii. Idą kilkadziesiąt metrów dalej. Jedno z nich kładzie się na chodniku, przytulając do śpiącego mężczyzny, może do taty. Inne biegają po ulicy między rozpędzonymi samochodami, chcąc zwrócić na siebie uwagę turystów będących w taksówkach. Nikt nie przejmuje się tym, że w każdej chwili mogą zostać rozjechane przez nieuważnego kierowcę. To nieistotne. Tutaj liczy się kasa.
Ruszamy w kierunku Chhatrapati Shivaji Terminus, wcześniej znanego jako Victoria Terminus. To prawdopodobnie najsłynniejszy dworzec kolejowy świata. Wybudowany został w 1888 roku na cześć brytyjskiej królowej, Wiktorii. W 1996 roku władze zmieniły jego nazwę na Chhatrapati Shivaji Terminus, na cześć XVII-wiecznego założyciela państwa Maharasztra - Chhatrapati Shivaji. Mijamy dziesiątki tysięcy osób. Mumbaj to niesamowicie przeludnione miejsce. Idąc po jego ulicach masz wrażenie, że jesteś właśnie na płycie stadionu, zaraz zacznie się koncert, a ty przepychasz się do przodu, chcąc być jak najbliżej sceny. O ile Indie nie są krajem przeludnionym, o tyle skrajnie przeludnionym miejscem jest sam Mumbaj (mający około 17 milionów mieszkańców). W krytycznych miejscach gęstość zaludnienia wynosi 387 000 osób na km2. To światowy rekord. Dla przykładu w Londynie gęstość zaludnienia wynosi 5200 osób/km2.
Victoria Terminus. Foto: Mateusz Jakubowski
Dochodzimy na dworzec, który robi na nas ogromne wrażenie. Jest przepiękny. Stanowi połączenie neogotyku z wpływami indyjskiej architektury, co skutkuje bardzo ciekawą mieszanką - budynek zrobiony w typowo europejskim stylu, wypełniony jest płaskorzeźbami przedstawiającymi szczury i małpy. Dworzec jest ogromny i bogato zdobiony, przez jakieś dwie godziny krążyliśmy po jego wnętrzu, zachwycając się poszczególnymi detalami.
Nie obeszło się jednak bez irytacji - co chwilę ktoś nas zaczepiał.
W Mumbaju trzeba uważać na każde zaczepienie przez obcego. Wszystko sprowadza się do pieniędzy. Gdy robiliśmy sobie zdjęcia przed wejściem na dworzec, zaczepił nas Hindus i powiedział, żebyśmy poszli z drugiej strony zrobić sobie zdjęcia, będzie lepszy widok. Dziękujemy mu za wskazówkę, na co ten odpowiada: „20 rupee!”. Idziemy dalej. Hindus idący w naszym kierunku uśmiecha się do nas. Odwzajemniamy uśmiech, a Hindus podchodzi do nas i żąda pieniędzy. Takich historii mieliśmy w Mumbaju całkiem sporo.
Ruszyliśmy w kierunku Colaba Causeway, gdzie znajduje się miejski bazar oraz „Leopold Cafe” – słynna restauracja, czynna nieprzerwanie od 1871 roku. Mijamy hordy bezdomnych oraz zrujnowane budynki, robiące za biura i mieszkania. Niektóre budynki, mimo iż w pełni użytkowane, przyozdobione były tablicami: „grozi zawaleniem, wchodzisz na własne ryzyko”. Jak myślicie, dlaczego tak jest?
To wina chorego prawa, wprowadzonego w 1948 roku.
W trakcie trwania drugiej wojny światowej, w Bombaju zaroiło się od wojskowych. Przyjeżdżali tutaj, musieli gdzieś mieszkać. Wynajmowali mieszkania. Właściciele tych mieszkań wyczuli interes. Zaczęli podnosić ceny wynajmu. Z czasem na wynajem stać było tylko bogatych przyjezdnych. Po zakończeniu wojny wynajmujący wciąż windowali ceny, a władze dostrzegły problem – przyjezdni mogą wypchnąć z Bombaju starych najemców. Wprowadzono naprędce tzw. „ustawę czynszową”, która doprowadziła miasto do ruiny. Z mocy prawa zamrożono czynsze (na poziomie obowiązującym na początku lat 40-tych) wszystkich wynajmowanych w tamtym czasie mieszkań oraz dopuszczono możliwość odziedziczenia wynajmu przez spadkobierców zmarłego najemcy. Ustawa miała obowiązywać jedynie przez 5 lat, aby uniknąć spekulacji i ochronić starych mieszkańców miasta, którzy za wynajem płacili dużo mniej niż nowi, przyjezdni najemcy.
Pięknie! Foto: Mateusz Jakubowski
Wydaje się to niewyobrażalne, ale ustawa obowiązuje do dzisiaj. W 2014 roku najemcy mieszkający w budynkach objętych ustawą (a więc wynajmowanych przed wejściem ustawy w życie) wciąż płacą za wynajem tyle samo, co w latach 40-tych ubiegłego wieku. Są to grosze. Najemców jest w mieście około 3 miliony. To wielka grupa społeczna mogąca rozstrzygnąć o losach wyborów. Żadna z partii politycznych nie chce im się narażać. Dlatego ustawa funkcjonuje do dzisiaj. Wynajmujący, właściciele tych mieszkań i budynków, mają związane ręce. To do nich należą te nieruchomości, ale zamieszkują je osoby, na których nie zarabiają i których nie mogą eksmitować. Nie mają prawa do swojej własności. Wystarczy, że najemcy płacą co miesiąc groszowy czynsz i nic nie można im zrobić. Dlatego wiekowe budynki w starej części miasta są w opłakanym stanie.
Tak wygląda Mumbaj. Foto: Mateusz Jakubowski
Właściciele nieruchomości nie mogą na nich zarobić, więc, w ramach protestu nie inwestują w nie od dziesięcioleci. W 2004 roku aż 20 000 budynków w Mumbaju zostało zakwalifikowane przez władze jako zniszczone. Nie zdziw się więc, jeżeli w reprezentacyjnej dzielnicy Mumbaju trafisz na zawalone budynki. Tutaj to norma.
Dotarliśmy do „Leopold Cafe”.
„Leopold Cafe” jest absolutnie przereklamowany! Drogo, tłumy ludzi (kolejka przed wejściem), beznadziejna obsługa. Wstąpiliśmy tam napić się smoothie, okazało się, że dostaliśmy kupnego gotowca za ponad 200 rupii. Nie polecamy, straciliśmy tam czas.
Poszliśmy na bazar. Pośród sypiących się budynków zlokalizowane jest coś na wzór ryneczków, których, po upadku komuny, w całej Polsce wyrosły tysiące. Kupić można tutaj wszystko. Warzywa, owoce, indyjskie jedzenie, mopy z wiadrem obrotowym czy roboty kuchenne, reklamowane lata temu w Polskiej telewizji. Robimy zakupy i ruszamy przed siebie. Szukamy miejsca by usiąść – żar leje się z nieba, a my mamy już w nogach wiele kilometrów. Nie mieliśmy gdzie usiąść. Dlaczego? Bo tutaj nie ma ławek. Idziemy dalej, pokonując kolejne ulice, aż w końcu machnęliśmy na to ręką i usiedliśmy na krawężniku. Od razu ruszyli do nas bezdomni. Wstajemy i idziemy dalej. Zaczepiają nas, szarpią za nogawki, chcą pieniędzy. Wkurwieni idziemy dalej.
Mimo posiadania mapy gubimy się.
Od czasu zmiany nazwy, od kiedy Bombaj stał się Mumbajem, miasto ogarnęła mania przemianowywania nazw ulic. Co miesiąc do lokalnych władz wpływa około pięćdziesiąt propozycji zmian nazw ulic, parków, czy dworców. Co roku kilkadziesiąt ulic zmienia swoją nazwę, w związku z czym mapy Mumbaju oraz tabliczki z nazwami ulic są nieaktualne. Patrzysz na nazwę ulicy i nie możesz w żaden sposób odnieść tego do mapy, którą wydrukowałeś sobie w Polsce. Pytasz ludzi o nazwę ulicy, ale nie potrafią ci powiedzieć bo podają stare nazwy.
Dochodzimy do skrzyżowania, przy którym kręcony jest film.
No tak, w końcu jesteśmy w Bollywood. Ekipa filmowa uwija się w miejscu, gdzie zostanie zaraz nakręcona scena. Wokół gapie, oddzieleni barierkami. Za parawanem blokującym ciekawskie spojrzenia, siedzi w gotowości aktorka, oczekując wezwania na plan filmowy. Bezdomni zostali wygonieni z fragmentu chodnika, na której odbędzie się nagranie. Chodnik zostaje wymyty, zaraz będzie można zaczynać. Zaczepia nas młody chłopak. Jest schludnie ubrany w dżinsowe spodnie i koszulę – typowy zestaw każdego Hindusa. Chwali nasz angielski, pyta, czy może się z nami przejść i poćwiczyć tym samym swój angielski. Zgadzamy się, a ja podejrzewam już, co zaraz się stanie. Nie myliłem się. Minęło 5 minut, Hindus zadał nam podstawowe pytania (skąd jesteśmy, kiedy wracamy), a następnie zaprosił nas na tradycyjną, indyjską herbatę, tłumacząc, że zapraszanie gości na herbatę to ich lokalna tradycja. Wiedziałem! To jedno z najpopularniejszych oszustw w całej Azji. Gdybyśmy się zgodzili, szczyl zabrałby nas do restauracji, gdzie dogadany jest z właścicielem. Zaserwowaliby nam najzwyklejszą herbatę (wartą 10 rupii) i zawołali za nią np. 100 euro. Świetny, szybki zysk. Kazaliśmy mu zjeżdżać na bambus. Doszliśmy do MC Donald’s na bułę, a następnie trafiliśmy na stragan, przy którym wypatrzyliśmy kultowe gumy naszego dzieciństwa – „Boomer’y”! Kupiliśmy ich masę i ruszyliśmy dalej. Trochę gum chcemy Wam rozdać – piszcie na maila mateusz[at]taniezwiedzanie.com – napiszcie, co najbardziej podobało się Wam w relacji. Pierwszym pięciu osobom wyślemy po „Boomerz’e” i czymś malutkim z Indii.
Kultowe gumy "Boomer". Foto: Mateusz Jakubowski
Dochodzimy ponownie pod Bramę Indii.
Nieuchronnie zbliża się godzina naszego powrotu do Polski. O 20 musimy odebrać bagaże, została nam godzina. Nie mamy sił w nogach. Chcemy usiąść. Gdziekolwiek. Tutaj też się nie da. Wszechobecne tłumy wyczerpują. Czujemy się jak na koncercie. Odchodzimy trochę dalej, zauważamy dzieciaki, które zaczepiały nas kilka godzin temu. Wciąż biegają w okolicy Taj Hotel, prosząc turystów o pieniądze. Stwierdziliśmy, że pójdziemy i damy im długopisy i notatniki, które wzięliśmy z Polski.
Foto: Mateusz Jakubowski
Poszliśmy w stronę dzieciaków, mając do rozdania jakieś 20 zestawów. Otoczyły nas od razu, nie wiedząc jeszcze, że zaraz coś od nas dostaną. Ania sięga do torby, wyciąga długopisy, dzieci wyciągają ręce… Bach! Podbiega do nas dorosły Hindus, wyrywa długopisy i zaczyna uciekać! Podbiega do nas coraz więcej osób, chcących załapać się na gratisy. Wyciągamy ostrożnie jeden zestaw. Ręce dorosłych próbują go wyrwać. Udaje nam się wręczyć zestaw pierwszemu dzieciakowi. Maluch dziękuje i odbiega od nas. Po sekundzie dopada do niego dorosły i wyrywa mu prezenty z rąk. Rozdajemy dalej. Znów to samo, dorośli siłą zabierają dzieciakom pieprzone długopisy. Rozdajemy już wszystko jak leci, żeby jak najszybciej stamtąd uciec. Podbiega do nas kobieta z noworodkiem na rękach. Zaczyna nim wymachiwać, krzycząc: „Pleeeease! Give one pen to my baby!!! For my baby!!!”. Wyciągam ostatni zestaw, próbuję jej go dać, nie udaje mi się – zestaw pada łupem jednego z dorosłych. Odwracamy się z Anią i czym prędzej uciekamy stamtąd, gonieni przez dziki tłum biegnący za nami i wołający „give me one! Only one!”. Krzyczymy, że już nic nie mamy. Dorośli odpuszczają, ale wciąż jesteśmy gonieni przez dzieciaki. W końcu z mijanego przez nas budynku wybiega ochroniarz, wyposażony w drewnianą pałkę. Krzykiem przegania dzieciaki, wymachując na oślep swoim narzędziem sprawiedliwości. Teraz już wiemy, po co przy każdym hotelu stoi ochroniarz z pałką.
Zatrzymujemy się za rogiem jednego z mijanych przez nas budynków. Nie możemy uwierzyć w to, że ci ludzie skłonni byli do walki o długopis!!! Wzięcie z Polski takich rzeczy wydawało nam się dobrym pomysłem. Ależ byliśmy naiwni. Nasze rozmyślania zostają przerwane - podchodzi do nas kobieta z niemowlęciem na rękach, prosi o pieniądze. Udajemy, że jej nie widzimy, jest bardzo nachalna. Ciągnie nas za rękawy. Traktujemy ją jak powietrze. Kobieta w końcu odchodzi, a na jej miejscu pojawia się obdarty starzec. "Hello!" - mówi. "Hi!" - odpowiadam, a Hindus kładzie nam ręce na głowach, mówiąc: "Bądźcie błogosławieni!". "I ty również!" - odpowiadam. Hindus wyciąga rękę i woła: "20 rupees".
Podejmujemy decyzję – idziemy po rzeczy i jedziemy na lotnisko.
Nasze rzeczy odbieramy w stanie nienaruszonym. Recepcjonista wzywa nam taksówkę, która przyjeżdża po 30 minutach. Bez większych problemów, w półtorej godziny dojeżdżamy na lotnisko. To same, o którym pisałem przed miesiącem. Najpiękniejsze na świecie. Nowe, wybudowane pośród slumsów. Lotnisko, przez które trafiło na ulicę prawie 85 tysięcy rodzin.
Przepiękne lotnisko w Mumbaju. Foto: Mateusz Jakubowski
Do odlotu mamy ładnych kilka godzin. Nie wchodzimy do środka. Poszliśmy do parku znajdującego się obok lotniska, gdzie w spokoju można poczekać na swój lot. Siedzimy pośród zieleni, rozkoszując się szumem wody wyrzucanej przez dyszę fontanny ulokowanej kilkanaście metrów dalej. Próbujemy sobie wyobrazić, że jeszcze niedawno były tutaj slumsy w których mieszkało 400 tysięcy osób. Mieszkańcy slumsu, mającego populację równą Szczecinowi, żyli sobie tutaj spokojnie w swoich kartonowych domkach, do czasu, aż władza podjęła decyzję o wybudowaniu w tym miejscu nowego terminalu lotniczego. Ludzie zostali przegonieni, a na slumsy wjechał ciężki sprzęt, który zrównał je z ziemią.
Kupujemy herbatę i rozmyślamy o tym, jak ocenić to miasto, jak ocenić Mumbaj. Indie są krajem dziesiątek tysięcy bóstw. To bardzo przykre, że na tyle boskich wcieleń, żadne nie interesuje się tym miejscem. To popierdolone miasto. Szalone, tłoczne i niebezpieczne. Warto jednak zobaczyć je na własne oczy. Mumbaj jest jak wizyta u dentysty - nie chcesz tam iść, chcesz jak najszybciej stąd wyjść. Ale gdy tylko będzie już po wszystkim - odczuwasz satysfakcję.
Bez większych problemów wracamy do Polski. Mimo ostatnich wydarzeń w Mumbaju, czujemy, że znaleźliśmy swoje miejsce na ziemi. Przed wyjazdem do Indii zastanawialiśmy się z Anią, gdzie wybierzemy się w następną podróż. Chyba już wiemy – chcemy tutaj wrócić! Indie to kraj niezwykły. Brudny i zatłoczony, przepełniony skrajnym ubóstwem i chaosem. Kraj nieposkromiony, czasem niebezpieczny, otulający Cię jednak z każdej strony swoim płaszczykiem niesamowitości. Indie to miejsce, gdzie smród krowich odchodów miesza się z aromatami przypraw i zapachem kadzideł, a wszechobecny dźwięk klaksonów i niezliczonych tłumów staje się z czasem melodią dla zmysłów. To miejsce, które otwiera oczy i uświadamia, jak wielkie szczęście mamy w życiu i jak wiele wdzięczności powinniśmy mieć do świata, za to, kim jesteśmy i czego w życiu doświadczyliśmy.