Relacja z Pekinu - część II
Chińczycy jedzą wszystko! Foto: Mateusz Jakubowski
Linki do poprzednich części relacji: CZĘŚĆ I
Zbliża się mój drugi wieczór w Chinach. Zarezerwowałem go sobie na targ przy ulicy Dong’anmen. Każdy turysta musi tutaj zajrzeć, aby przekonać się, że Chińczycy jedzą wszystko. Odważni mogą natomiast sami skosztować chińskich smakołyków – robaków, jaszczurek, pająków, skorpionów, czy innych, równie osobliwych frykasów. Ja, znany szczeciński łasuch, przyleciałem do Chin z zamiarem spróbowania wszystkiego.
Targ przy Dong'anmen. Foto: Mateusz Jakubowski
Targ otwiera się codziennie o godzinie 17:00. Już z daleka czuć unoszące się wokół, przyprawiające o mdłości zapachy. Przez chwilę zwątpiłem nawet, czy faktycznie chcę tam cokolwiek jeść. Dochodzę do targu, otwieram szeroko usta ze zdziwienia i rozpoczynam wędrówkę przy stoiskach. Tutaj jest wszystko! Pierwszy stragan to raj dla lubiących owoce morza – jeżowce, koniki morskie, ośmiornice, rozgwiazdy, kraby czy krewetki. "Pfff" - myślę sobie. Ja szukam robali. Już po kilku chwilach usłyszałem wołanie uśmiechniętej Chinki, która machała do mnie patykiem z nabitymi jedwabnikami. Sekundę później byłem lżejszy o 30 yuanów i cięższy o patyk z pięcioma dorodnymi larwami jedwabnika z których apetycznie wyglądał żaden. Ściągam jednego z patyka. Nie chciałem ubabrać się nim całym jak Bear Grylls, dlatego bez dłuższego namysłu, sprawnym ruchem wrzucam go całego do ust.
Jedwabniki. Foto: Mateusz Jakubowski
Twardy i dziwny. Gryzę, a jedwabnik rozlewa się po moim podniebieniu jak czekoladka z ajerkoniakiem. O dziwo nie jest taki straszny. Nie, nie, w żadnym wypadku nie znaczy to, że jest dobry, po prostu nie jest obrzydliwy. Coś jak śmierdzące połączenie kasztana z kaszanką w chrupiącej panierce, która wchodzi między zęby jak kukurydza. Zmuszam się do zjedzenia trzech. Pozostałe dwa daję bezdomnemu, który grzebie akurat w śmieciach nieopodal. Ruszam dalej. Mijam stoisko z dorodnymi jądrami i peniskami, wężami, nogami lam w całości, aż w końcu zatrzymuję się przy skorpionach. Kolejna rzecz, którą chcę spróbować. Jedyne 15 yuanów za dwa. Kupuję. Mając już swoje skorpiony w ręce, pytam sprzedawcy, pyrgając ostry jak wypowiedzi Macierewicza, kolec jadowy – jak to w ogóle jeść? Czy to bezpieczne? Sprzedawca wskazał palcem na swoje usta i rzekł „all scorpion”. „Cały, razem z kolcem!?” – pytam siebie, lustrując pobieżnie sprzedającego Chińczyka, o twarzy, którą można by gwoździe wbijać, handlującego skorpionami niewiadomego pochodzenia z brudnego straganu. A co tam! Wciskam skorpiona do ust i od razu miłe rozczarowanie! Skorpion jest naprawdę dobry. Przypomina połączenie kurczaka z grillowanymi ziemniakami. Łapczywie zjadam drugiego.
Skorpiony - dobre! Foto: Mateusz Jakubowski
Spalam papierosa dochodząc do wniosku, że starczy dziwactw na dzisiaj. Trzeba dawkować przyjemności więc po więcej przyjdę jutro!
Pora na coś normalnego do jedzenia. Kupiłem zieloną herbatę i spacerowałem dalej, szukając czegoś, czym da się najeść. Na Dong’anmen można też dostać zwykłe jedzenie – popularny jest oczywiście makaron pod wieloma postaciami, czy kaczka po pekińsku. Z racji cudownego wyglądu wybrałem to drugie. Jedynie 10 yuanów. Chińczyk położył moją kaczkę na dużym, okrągłym cieście, otoczył ją warzywami i zawinął jak rollo.
Jedząc swojego zawijasa podziwiałem kolejne stoiska.
Widok był niesamowity – przy jednym straganie leżą sobie ośmiorniczki, przy drugim prężą się dumnie ucięte penisy, przy trzecim z kolei Chińczyk tnie sobie rybę fugu. Śmiertelnie trującą – ponoć sprzedawać i przygotowywać mogą ją jedynie licencjonowani kucharze, którzy wiedzą jak pokroić ją tak, aby nasz posiłek z niej nie stał się naszą ostatnią wieczerzą. Chińczyk krojący fugu na ulicy, na ladzie straganu wyglądał co najmniej podejrzanie. Widać nie tylko ja tak myślałem – jego stoisko było szeroko omijane.
Idąc dalej nagle zatrzymałem się, dostrzegając swoje Eldorado – piękne stoisko z dorodnymi robalami!
Chińskie delicje. Foto: Mateusz Jakubowski
Podbiegam i zaczynam podziwiać! Karaluchy! Żuki! Larwy we wszystkich kolorach tęczy! Gigantyczne skolopendry! Największe wrażenie robiły jednak wielkie pająki! Wiedziałem, że już niedługo będę to wszystko żarł! Niestety, ale nie dzisiaj. Najadłem się kaczką po pekińsku, a w dodatku w moim brzuchu zaczęło się dziwnie przelewać.
Ruszyłem do hotelu, w którym umówiłem się z Mertem.
Mert to chłopak z pokoju obok, poznałem go kilka godzin temu w hotelowym lobby. Umówiliśmy się, że wieczorem posiedzimy i porozmawiamy. Wchodzę do hotelu, Mert już na mnie czeka. Proponuję na wstępie, abyśmy zrobili sobie wycieczkę i okrążyli całe zakazane miasto wzdłuż murów, zamiast tracić czas w hotelu. Mert jest na „tak”. Ruszamy na wycieczkę i zaczynamy rozmowę. Mert jest Turkiem, który urodził się i żył na północy kraju, blisko granicy z Bułgarią. Ma bułgarskie korzenie, co często akcentuje. Jest świadomy i bardzo dumny ze swojego pochodzenia. Sam mówi o sobie, że jest w połowie Bułgarem, a w połowie Turkiem. Obecnie studiuje architekturę w Sarajewie. W Chinach jest na koszt swojej uczelni. Wygrał konkurs i w nagrodę wysłano go do Pekinu, aby studiował chińską architekturę. Mert każdą wolną chwilę spędzał w Zakazanym Mieście, robiąc szkice, które przedstawi później na uczelni.
Rozmawiamy tak ze sobą, okrążając powoli całe Zakazane Miasto.
Nawet tak wielka metropolia jak Pekin znajduje chwilę na sen – wieczorem miasto uspokaja się, starając się nabrać sił na kolejny dzień. Niestety my nie mieliśmy tego komfortu. Jet lag bawił się z nami w najlepsze, mimo, że było po północy, a w nogach mieliśmy cały dzień, żadnemu z nas nie chciało się spać. Mijając senne ulice i przycichłe miejsca, w których jeszcze przed chwilą tętniło życie, udaliśmy się do sklepu, kupiliśmy piwo oraz chińskie tradycyjne pierożki jiaozi, a następnie wróciliśmy do hotelu. Mert przyniósł z pokoju bakławę – tradycyjny turecki deser, a ja skromnie zrewanżowałem się żurkiem w proszku.
Siedzieliśmy i rozmawialiśmy, popijając piwo i chrupiąc przekąski. Senność nie chciała przyjść.
O 3:00 stwierdziliśmy, że trzeba iść i chociaż spróbować zasnąć. Przytłumiony siedmioma piwami wierzyłem, że sen przyjdzie szybko. Myliłem się. Wiercę się z boku na bok na twardych, przykrytych kocem deskach, imitujących łóżko. Zbieram kołdry z pozostałych, wolnych łóżek i układam je pod sobą. Dalej nic. Leżę tak i leżę, słuchając muzyki i czując uciekające ze mnie procenty. Gdy zorientowałem się, że jest już po piątej, stwierdziłem, że nie ma co marnować czasu, skoro i tak nie zasnę.
Trzeba wziąć prysznic i jechać na chiński mur!
Już po kilkunastu minutach byłem świeży i rześki. Poszedłem na metro, skąd pojechałem na jeden z pekińskich dworców. Próżno było szukać tu informacji w języku angielskim, oczywiście nie było również nikogo, kto mówiłby po angielsku. Przygotowany na tą okoliczność udałem się do pierwszej kasy, mówiąc „Badalink” (miejsce oddalone od centrum Pekinu o niecałe 70 km, gdzie chiński mur otwarty jest dla turystów). Zero reakcji i zdziwiona Chinka za ladą. „Ok., thank you” – powiedziałem, idąc do drugiej kasy. To samo. Tak samo w trzeciej. I czwartej. W ostatniej kasie powtarzam jak mantrę „Badalink”, dorzucając do tego słówka „Wall, chinese Wall, great wall, Badalink”. Chinka patrzyła na mnie zdziwiona, aż w końcu wybuchła: „Aaaaaaa!”. Wzięła ode mnie pieniądze (6 yuanów) i dała mi bilet, totalnie nieczytelny bo pełen jedynie chińskich znaczków. Idę do poczekalni. Tam setki ludzi i ponownie brak angielskiego. Jestem pewien, że to celowy zabieg, żeby turyści nie podróżowali na własną rękę, tylko jeździli wszędzie z agencjami turystycznymi (i zostawiali w nich pieniądze), których w Pekinie są tysiące.
Jestem na dworcu. Jest 7:00.
Jeden z dworców w Pekinie. Foto: Mateusz Jakubowski
Na dworcu nie było żadnego turysty, sami Chińczycy. Wiedziałem, że nie tylko ja będę chciał dojechać na mur na własną rękę, dlatego brak turystów trochę mnie zaniepokoił. Może jeszcze w Polsce źle zaplanowałem dojazd na mur i coś pomyliłem? Nieee, nie ma szans. Siadam i postanawiam czekać na pociąg, na który pójdzie większość osób – chiński mur to atrakcja nawet dla Chińczyków, tłum ludzi będzie więc znakiem, że pociąg jest dobry.
Jak się okazało, przede mną półtorej godziny czekania, w trakcie której przydarzyła mi się historia, której obawiałem się przez cały pobyt w Chinach!
Siedząc tak i czekając na pociąg moje wieczorne obżarstwo przysmakami ściółki leśnej dało o sobie znać. Móóój brzuch! Muszę do toalety!!! Żołądek zastrajkował w najmniej oczekiwanym momencie. Przypomniało mi się, że w Chinach każda potrawa jest po coś. Nie opychasz się bez sensu, o nie! Tutaj każdemu jedzeniu przypisuje się cudowne właściwości - to jest dobre na cerę, tamto pośladki wyszczupla, a to z kolei podnosi biust. Przekonałem się, że wszystkie te przypisywane właściwości muszą być prawdziwe. Moje skorpiony, jak się okazało, poprawiają wzrok i ułatwiają naukę języków obcych. Mimo totalnej nieznajomości języka chińskiego, moje wilcze, spuchnięte oczy z daleka dojrzały chińskie krzaczki, które oznaczają WC. Długo nie wytrzymam!!! Biegnę do toalet, zastanawiając się, czy kiedykolwiek w życiu miałem większą potrzebę. Dobiegam do WC. Wszystkie sracze zamknięte, poza jednym, z którego wychodzi właśnie woźny z dorodnym mopem. Patrzy na mnie i pokazuje mi, że to jest wolny wychodek. Biegnę do niego. Czuje sie jakby skorpion ożył i pukał żądełkiem, chcąc zaczerpnąć świeżego powietrza. Uchylam drzwi. Patrzę. No kurwa! Zamiast normalnego kibla - dziura w ziemi (tradycyjny chiński sracz).
Dlaczego akurat teraz, gdy skorpion wije się w mych jelitach jak Patrick Swayze W „Dirty Dancing”!?
Ja jestem jego sunią I wije się razem z nim. Przerażony rozglądam się dookoła. Podłoga cała osrana, nie ma nawet papieru, a dookoła leżą osrane chusteczki. Z grymasem bólu na twarzy skaczę z nogi na nogę i sapię jak pedofil w SMYKu. Nagle ktoś klepie mnie po plecach. To znowu woźny, wyraźnie ucieszony, mówiąc coś po chińsku klepie mnie jedna ręką po plecach, a druga wskazuje na kibel, jakby mówił „Sraj! Sraj!”. Z uśmiechem na ustach nakłania mnie na puszczenie kreta w kanał. Śmieje się i nawija do mnie po chińsku, doprowadzając mnie tym do szalu. Nie wytrzymuję. Wybucham. "Kurwa, człowieku! W mojej dupie tańczy skorpion, a ty mi w takim stanie każesz kloca w dziurę napierdalać!? Przecież kurwa jak wystrzelę, to buty sobie osram! I w ogóle spodnie do kolan upierdolę! A znając moje szczęście to jeszcze się na koniec poślizgnę i wytarzam w tym gównie, ścierając wszystko na błysk! A wtedy ty będziesz niepotrzebny i Mao wyjebie cię z roboty! Pojebało!?” - zagaiłem po polsku w odpowiedzi na jego chiński monolog. „Fresz fresz!” - odpowiedział, machając dumnie mopem i pokazując na upierdoloną w gównie podłogę. „Jaki kurwa fresz!? Zobacz na te osrane chusteczki dookoła! Co to kurwa wystrój wnętrz!? „Home&you” napierdalasz po cichaczu!? Spierdalam stad! Nie pokona mnie jebany skorpion!". Wybiegłem z kibla, a woźny stał jak wryty i podziwiał mnie, debila z Europy. Przerażony myślałem co zrobić. Przypomniałem sobie ze mam w portfelu tabletkę na rozwolnienie. Wziąłem ją, jak Neo niebieska pigułkę, wierząc, że zaraz przeniosę się do świata Matrixa, świata bez gówna. Przez 15 minut biegałem po dworcu, aż w końcu stało się! Skorpion dał za wygraną. Przestał pukać i tańczyć. Muzyka ucichła, kurtyny opadły. Umęczony rozlałem się na siedzeniu, marząc o zapadnięciu się pod ziemię.
Wkrótce na dworcu zaczęli pojawiać się turyści, nieświadomi spektaklu, jaki przed chwilą się tu rozegrał.
Mój pociąg. Foto: Mateusz Jakubowski
O godzinie 8:34 odjechałem do Badalink pociągiem S205. Przede mną 1,5h podróży. Udało się. Jeżeli będziecie chcieli powtórzyć moją wycieczkę, zapraszam do tekstu, w którym opisuję dokładnie przebieg trasy i rozkład jazdy pociągów: Jak samemu dotrzeć na Chiński Mur? Poznałem Michala, wesołego Słowaka, który wycieczkę do Chin zafundował sobie jako prezent na swoje 24-te urodziny. Szybko nawiązaliśmy kontakt i postanowiliśmy razem zdobywać mur. Niestety, ale już po 30 minutach mamy problem – pogoda załamuje się, pojawia się niesamowita mgła i zaczyna sypać śnieg. Fatalnie. Nie chodzi już o chłód, ale o mgłę, która może zasłonić piękny widok na mur. Dojechaliśmy na miejsce i ruszyliśmy w stronę naszego celu. Po 20 minutach byliśmy w kolejce po bilety. Wszystkim biednym studentom i osobom uczącym się polecam pokazanie tam legitymacji, nieważne skąd, byleby była podbita. Ja pokazując, bardziej dla żartu, swoją legitymację Uniwersytetu Szczecińskiego, dostałem bilet ulgowy, dzięki czemu zamiast 45 yuanów zapłaciłem 25. W końcu, po 4,5 roku studiowania mam podstawę by to powiedzieć - warto było iść na politologię!
Wspinamy się na mur!
Oczywiście pogoda nie poprawiła się. Było jeszcze gorzej. Mgła uniemożliwiała zobaczenie czegokolwiek, a przeraźliwie lodowaty wiatr wysysał z nas radość i energię jak dementorzy w Harrym Potterze. Michal proponował, abyśmy wracali i wrócili tutaj jutro albo pojutrze. Szkoda byłoby mi kolejnego dnia na wizytę w Badalink, dlatego zaparłem się. Dzisiaj zdobywamy mur! Michal zgodził się, rozpoczęliśmy wspinaczkę. Nie było łatwo. Cały mur chiński był zamarznięty. Co chwila ktoś się wywracał i zjeżdżał na dół. Byłem przekonany, że i mnie to czeka, jednak udało mi się przejść całość bez przewrócenia się.
Mur jest, pogody nie ma. Foto: Mateusz Jakubowski
Doszliśmy do końca otwartego odcinka (były dwie trasy, wybraliśmy dłuższą) i wróciliśmy się na początek. Mimo paskudnej pogody zdobycie chińskiego muru było niesamowitym przeżyciem. Stwierdziliśmy, że nie ma co w taką pogodę tracić czasu na drugi odcinek, gdyż i tak nie zobaczymy żadnych widoków. Zeszliśmy z muru, a ja zorientowałem się, że mam zamarźnięte kołnierze od kurtki. Było taaak zimno!
Wróciliśmy do centrum Pekinu i z dworca pojechaliśmy do Lama Temple.
Lama Temple. Foto: Mateusz Jakubowski
Świątynia wybudowana została w 1694 i jest jednym z największych klasztorów buddyzmu tybetańskiego na świecie. Co ciekawe, pierwotnie świątynia stanowiła rezydencję cesarskich eunuchów. Dopiero w 1744 kompleks został oficjalnie ogłoszony klasztorem. Całość robi niesamowite wrażenie. Bogata architektura, przepiękne detale, kolory, monumentalne rzeźby. Całości dopełniał unoszący się wszędzie zapach kadzideł i wszechobecni mnisi. Niesamowite miejsce! Najbardziej okazały jest centralny budynek kompleksu - Yōnghégōng, (Pałac Pokoju i Harmonii), w którego wnętrzach znajduje się przepiękna, monumentalna (18 metrów wysokości) rzeźba Buddy Maitreji.
Jedna z imponujących rzeźb w Lama Temple. Foto: Mateusz Jakubowski
Po Lama Temple przyszła pora na jedzenie.
Michal podzielał moją sympatię do robactwa, dlatego postanowiliśmy zjeść coś na Dong’anmen. Dotarliśmy na miejsce i od razu zacząłem go ciągnąć do mojego Eldorado. Myślałem już tylko o moim pająku.
Wyglądają smakowicie? Foto: Mateusz Jakubowski
Podchodzimy do stoiska z robactwem. Sprzedający je Chińczyk od razu zaczepia nas i zaczyna zachwalać smak swoich "potraw". Przerwałem mu od razu, krzycząc niczym Frey w Futuramie: „Shut up and take my money!”. Pająk kosztował 80 yuanów (ok. 40zł). Jedziemy. Początkowo przerażał mnie fakt, że zaraz będę go jadł, ale z pomocą szybko przyszli mi chińczycy. Trzymając pająka w rękach szybko stałem się atrakcją całego targu. Chińczycy zbiegli się, chcąc zobaczyć, czy poradzę sobie z nim. „Paaani, nie takie rzeczy się jadło!” – zagaduję do Chinki, która śmiejąc się mówi mi coś po chińsku. Najpierw odrywam jedną nóżkę. Chińczycy robią chóralne „łoooo”. Zjadam. Niedobre. Smak ciężki do opisania. Podobny zupełnie do niczego. Drugiej nóżki nie dam już rady tak zjeść. Nie pozostaje mi nic innego jak zeżreć go jak najszybciej. Chińczycy robią zdjęcia, jeden z nich wyciąga kamerę i zaczyna nagrywać. Wciskam szybko pająka do ust. Na targu poruszenie! Obracam się, cierpliwie pozwalając wszystkim zrobić mi zdjęcie z wystającym z ust pajęczakiem.
Czas na zdjęcia! Foto: Mateusz Jakubowski
Gryzę. Chińczycy krzyczą, pokazują palcami, biegają wokół trzymając się za głowę. Ja gryzę dalej. Nagle cisza, wszyscy patrzą na ruch moich ust, czekają zapewne, aż puszczę soczystego żurawia. Nie ma!
Targ przy Dong'anmen. Foto: Mateusz Jakubowski
W końcu połykam pająka i otwieram usta, aby Chińczycy sami mogli zobaczyć, że nie ma już po nim śladu. Niedowierzanie! Chińskie malutkie dzieci rzucają mi się w ramiona! Noszę je na rękach, daję się tulić. Jestem bohaterem! Bawię się z dzieciaczkami kilkanaście minut, wszyscy chcą ze mną zdjęcie. Cierpliwie dzielę się sobą z ludźmi.
Z cudownymi chińskimi dzieciaczkami. Foto: Mateusz Jakubowski
Po kilkunastu minutach ruszamy dalej. Teraz czas na skolopendrę!
Tą ciężko było nawet ugryźć, nie wiedziałem od której strony się za nią zabrać. Zacząłem od główki, która strzelając, uwolniła w moich ustach prawdziwą bombę smakową! Była obrzydliwa. Zdecydowanie najgorszy robal jakiego tam jadłem. Zjadłem może z 60-70% skolopendry i po koleżeńsku zaproponowałem Michalowi, aby zjadł jej dupę. Skusił się, podzielając moje zdanie, że to najgorsza rzecz, jaką tutaj jadł. Poszliśmy dalej, kosztując jeszcze m.in. ośmiornicy, kurzych serc, czy innych dziwnych larw.
Obrzydliwość! Foto: Mateusz Jakubowski
Późnym wieczorem nadszedł czas na powrót do hotelu.
Nie spałem całą noc, a na nogach byłem grubo ponad 30 godzin. Po wejściu do pokoju nie wziąłem nawet prysznica. Położyłem się i zasnąłem natychmiast.
Przejdź do kolejnej części relacji [CZĘŚĆ III]
Pekin
Zapraszam Cię do zakupu mojej książki - Encyklopedia Taniego Zwiedzania!
Popularne teksty
10 pomysłów na tani wyjazd do Europy
Rezerwacja noclegów - na co patrzeć, chcąc wybrać dobry nocleg? [PORADNIK]
Jedzenie w podróży - poradnik. Jak jeść tanio, na co zwrócić uwagę