Relacja z Pekinu - część 1

Pekin, Zakazane Miasto

Podróż do Chin od zawsze była moim marzeniem. Foto: Mateusz Jakubowski


Zawsze marzyłem o podróży do Chin. Sam nie do końca pamiętam, co było głównym tego powodem. Już w licealnych czasach zagłębiałem się w chińską historię, zasłuchiwałem się muzyką wschodu, wierząc, że kiedyś sam pojawię się w Państwie Środka. Nie miałem pojęcia, że nadejdzie to tak szybko i nieoczekiwanie.

Uwaga! Tekst jest bardzo stary, pochodzi z 2013 roku. Nie polecam robić tak, jak zrobiłem z tym wyjazdem, czyli brać na niego kredytu. Czytając relację pamiętaj jednak, że marzenia są po to, aby je spełniać - ja w 2013 roku studiowałem i pracowałem za minimalną krajową, wynoszącą niecałe 1100 złotych miesięcznie. Kombinowanie było jedynym sposobem, abym mógł zobaczyć trochę świata.

Warto czasem porzucić chłodny umysł i rzucić się w wir spontaniczności. 17 grudnia 2012 roku, w trakcie kolejnego, identycznego jak poprzednie, poniedziałkowego ranka okazało się, że właśnie wybiła moja godzina spontaniczności. Pijąc przed komputerem poranną kawę, zbierając się do rozpoczęcia pracy, zauważyłem pospolite ruszenie w światku turystycznym – wszystko za sprawą promocji włoskich linii lotniczych Alitalia, która zaoferowała loty m.in. do Chin i Japonii za kilkaset złotych. Sprawdzam. 105 euro za bilety do Chin. Ok. Wiedziałem, że w chwili obecnej z mojego konta mogę ściągnąć jedynie pajęczyny, jednak, co dziwne, w ogóle mnie to nie ruszało – wiedziałem, że muszę zabukować te bilety. Na godzinę zamieniłem się w wytrawnego rachmistrza, licząc, jaką mniej więcej kwotę potrzebowałbym na cały wyjazd. Nijak nie kalkulowało się to z zerem na moim koncie, ale co z tego? Przecież naszą polską tradycją jest kombinowanie!

Prócz pieniędzy na bilety do Chin, z racji bliskiego terminu lotu (27 stycznia 2013) musiałem mieć jeszcze dodatkowe pieniądze „na teraz” na wizę, opłacenie pozostałych lotów oraz wszystkich noclegów, żeby nie płacić później bajońskich sum za bukowanie wszystkiego na dzień przed lotem. Rozpocząłem obmyślanie planu pt. „jak polecieć do Chin nie mając pieniędzy”.

Myślałem, myślałem, aż w końcu wymyśliłem!

Plan był idiotyczny i z perspektywy czasu dziwie się sam sobie, że tak postąpiłem - wymyśliłem, że wezmę tzw. „Chwilówkę”, opłacę za nią wszystko, a następnie odstąpię od umowy tej pożyczki (zgodnie z przysługującym nam prawem, mamy 10 dni na odstąpienie od umowy podpisanej poza siedzibą/biurem firmy), wtedy, wedle prawa, otrzymam czas na zwrócenie pożyczonej mi kwoty, BEZ żadnych dodatkowych prowizji, opłat, ani niczego innego (więcej o tym sposobie w artykule "Skąd wziąć pieniądze na niespodziewany wyjazd?"). W regulaminie firmy, do której postanowiłem się zgłosić, czas na zwrócenie pieniędzy po odstąpieniu od umowy wynosił 30 dni. Miałem 14 dni na odstąpienie od umowy. Zakładając, że odstąpię od niej ostatniego dnia, będę mieć łącznie 44 dni na zwrócenie pieniędzy od dnia, w którym dostanę je do ręki. 44 dni, czyli bardzo dużo czasu na zebranie odpowiedniej ilości gotówki i zwrócenie jej pożyczkodawcy! Dam radę :) Czym prędzej wypełniłem wniosek online na stronie bardzo znanej firmy „chwilówkowej”. Po 5-ciu minutach oddzwonili do mnie, a już po godzinie pojawił się u mnie ich przedstawiciel, podpisałem umowę i dostałem do ręki pieniądze , okrągłe 2500 zł. Przedstawiciel zaśmiał się złowieszczo, widząc mój podpis pod umową, obligującą mnie do zwrotu 5000 zł (zbójnickie stawki!). Nie wiedział jednak, że to ja zagram in na nosie. Otrzymane pieniądze wpłaciłem natychmiast do banku.

Zacząłem wszystko bukować.

Opłaciłem wszystkie loty, noclegi oraz transport między miastami. Do Pekinu wylatywałem 27 stycznia z lotniska Marco Polo w Wenecji. Samolot powrotny miał lądować 3-go lutego w Pradze. Jako, że jestem ze Szczecina, najbardziej opłacało mi się lecieć z berlińskiego Schönefeld (dojazd autokarem 50zł). Zabukowałem lot do Mediolanu (36,72 EUR), w którym spędzę 5 godzin. Akurat zdążę wybrać się do mediolańskiego Duomo. Stamtąd udam się włoskimi liniami Trenitalia do Wenecji (9 euro). W Wenecji spędzę całą noc,  a nad ranem udam się na lotnisko i rozpocznę lot do Pekinu. W stolicy Chin znalazłem hotel w ścisłym centrum, przy murach Zakazanego Miasta – Forbidden City Hotel. Za 6 nocy zapłaciłem 215 Yuanów (ok. 108 zł). Po powrocie do Europy musiałem jeszcze przedostać się z Pragi do Polski – wybrałem PolskiegoBusa (60 zł). Miałem już wymarzone bilety i opłacone wszystko, co potrzebne - łącznie zapłaciłem ok. 835 zł. Cieszyłem się jak nastolatek na widok pijanej koleżanki.

Pozostała już tylko jedna rzecz - wiza

Z otrzymaniem chińskiej wizy nie ma problemu. Minusem jest to, że wniosku wizowego nie można przesłać pocztą – trzeba osobiście fatygować się do Warszawy, aby złożyć dokumenty oraz aby je odebrać. Łatwiej, gdy mamy kogoś znajomego w stolicy – można dać mu upoważnienie, a ambasada przyjmie od niego nasze dokumenty oraz wyda mu wizę. Gdy nie mamy nikogo takiego, ani czasu na wycieczkę do Warszawy, możemy skorzystać z usług firm pośredniczących w procesie otrzymywania wiz. Prowizja dla takiej firmy to koszt ok. 70 zł. Sam wniosek jest nieskomplikowany – musimy podać sporo swoich danych osobowych, dołączyć zdjęcie paszportowe oraz potwierdzenie (np. wydruk rezerwacji) posiadania przez nas noclegu w Chinach. Koszt mojej wizy - 220 zł. Wszystkie potrzebne informacje odnośnie uzyskania chińskiej wizy można znaleźć na stronie Ambasady Chińskiej Republiki Ludowej w Polsce.

Przygotowania do wyjazdu

Na wyjazd do Chin trzeba się przygotować! Bądźcie pewni, że Chińczyków mówiących po angielsku praktycznie nie uświadczycie. Musicie liczyć tylko na siebie. Pamiętajcie o wydrukowaniu mapy z zaznaczonym Waszym hotelem/hostelem i adresem – najlepiej po chińsku – wtedy, nawet jeżeli się zgubicie, prędzej czy później traficie do celu. Podobnie możecie zrobić ze wszelkimi atrakcjami, jakie będziecie chcieli zobaczyć w Pekinie – wystarczy, że zapiszecie sobie stacje metra przy której się znajdują, a nie będziecie mieli problemu z dotarciem do nich – na każdej stacji opisane są wszystkie okoliczne atrakcje wraz ze strzałkami wskazującymi odpowiednie wyjście do nich. Jeżeli atrakcje są dalej od metra, czy przystanków autobusowych, wydrukujcie sobie nazwę danego miejsca w hànzì bądź wydrukujcie jego zdjęcie. Nieznający angielskiego chińczycy pomogą Wam na migi. Kolejną obowiązkową rzeczą jest zakup środka na rozwolnienie! Zastanawiałem się, czy w Chinach i mnie dopadnie ta przykra dolegliwość. Pamiętając prawo Murphy’ego, że „jeśli coś może pójść źle, to z pewnością pójdzie źle”, kupiłem na wszelki wypadek tabletki. Bądź absolutnie pewien, że i Tobie się przydadzą. Mi uratowały życie, ale o tym później :)

Aby nie tracić czasu w Chinach, rozpisałem sobie miejsca warte odwiedzenia – dojazd do nich, godziny otwarcia, cenę. Warto rozpisywać zawsze więcej atrakcji niż mamy czasu – można później zdecydować, co sobie darujemy, a co jest naszym priorytetem. Mamy również większe pole manewru na wypadek nieprzewidzianych zdarzeń, które, jak wiemy, lubią chodzić po ludziach.

O czym jeszcze warto pamiętać? Zastanówcie się, czy nie chcecie nakupować sobie ciuchów, które w Chinach kosztują grosze, a są naprawdę dobrej jakości ("nasza" chińszczyzna nie równa się do tego, co Chińczycy oferują u siebie w kraju). Ja ruszyłem w podróż z jednym kompletem ciuchów na zmianę oraz zapasem bielizny - całą resztę kupiłem w Chinach. Wam też to polecam!

O innych rzeczach, którym warto poświęcić czas przed wyjazdem, przeczytacie w dalszej części relacji. Powyższe to jedynie absolutna konieczność, o której nie możecie zapomnieć.

Początek!

W końcu nadszedł magiczny, piątkowy wieczór, 25 stycznia. Ostatni w Polsce. W sobotę o 6:00, spod szczecińskiego Dworca Głównego, rozpoczęła się moja podróż. Po 1,5 h snu w autokarze, byłem już na lotnisku w Berlinie. Tam wsiadłem do samolotu i o 13:20 byłem w Mediolanie. Już na tym etapie wyjazdu zaliczyłem pierwszy zgrzyt - nie ma mojego bagażu rejestrowanego! Czekałem na niego masę czasu. Walizki wolno krążyły po taśmie, a wokół nich stłoczeni ludzie, chcący jak najszybciej wziąć swoją własność i ruszyć dalej. Po pewnym czasie wszyscy zabrali już swoje walizki, a ja zostałem sam. Bagażu jak nie było, tak nie ma. Zgłaszam się do informacji. Czekam kilkanaście minut na ochronę. Wszyscy rozmawiają po włosku, lekka konsternacja. Rozmawiają tak i rozmawiają w ojczystym języku, za nic mając fakt, że jedyne, co rozumiem po włosku to "margarita", "spaghetti" i "bolognese". Mijają kolejne minuty. Słyszę, że muszę czekać. Czekam tak i czekam, wierząc, że czas stanie w miejscu, a Mediolan cierpliwie na mnie zaczeka. Umawiam się z pracownikami lotniska, że idę na papierosa. Podążam za strzałkami wskazującymi "Exit". Palę, dzwoniąc w międzyczasie do znajomych z lodowatego Szczecina, mówiąc im, że w Mediolanie jest dodatnia temperatura. Wracam na lotnisko, zahaczając o toaletę i automat z napojami. Nagle zdziwiony zobaczyłem swoją walizkę - stoi sobie na środku lotniska. Podchodzę, upewniając się, że to na pewno mój bagaż. Jakiś mądrala musiał wziąć niechcąco moją walizkę, a gdy zorientował się, że to nie jego, zostawił ją tam gdzie stał i wrócił się po swoją. Bardzo mądre. Wziąłem walizkę i wróciłem się do informacji, aby powiedzieć, że walizka się odnalazła. Wychodzę z lotniska. Jest po 15-tej, straciłem masę czasu. Nie wiem, czy zdążę już zobaczyć cokolwiek. Przed 17 dojechałem do centrum Mediolanu, pod dworzec główny. Stwierdziłem, że nie ma sensu porywać się już gdziekolwiek. Będzie jeszcze okazja na Mediolan, a w Wenecji będę mieć za to więcej czasu. Wypiłem pyszną kawę i ruszyłem na pociąg do Wenecji.

Wenecja

O 21:40 byłem w Wenecji. Wysiadłem na dworcu, który był wyjątkowo obskurny. Wszędzie unosił się odór moczu, a każdy kąt zajęty był przez bezdomnych. Czym prędzej chciałem stamtąd wyjść. Kierowałem się wąskimi korytarzami, myśląc, że pewnie Wenecja jest mocno przereklamowana i czeka mnie spore rozczarowanie. Doszedłem do drzwi wyjściowych, które, uchylając się przede mną, odsłaniały stopniowo widok, który z każdą mikrosekundą przyśpieszał bicie mojego serca. Wraz z uchylającymi się drzwiami widziałem coraz więcej - masę wodnych taksówek, weneckie kanały, a po przeciwnej stronie wody dumnie spoglądał na mnie kościół San Simeon, wciśnięty pomiędzy weneckie kamienice. Oszałamiający widok! Wystarczył, aby w Wenecji zakochać się od razu. Poszedłem szybko po bilet autokarowy na lotnisko. Ostatni był 40 minut po północy. Miałem 4 godziny na liźnięcie miasta. 

Wenecja

Widok po wyjściu z weneckiego dworca. Foto: Mateusz Jakubowski

Zobaczyłem masę pięknej architektury. Najbardziej okazałe były oczywiście obiekty sakralne. Duże wrażenie zrobił na mnie Kościół Świętej Marii z Nazaretu (lepiej znany jako Church of the Scalzi), jednak najbardziej niesamowite wydają się stare, wystające z wody, kamienice. Wyglądem nie różniły się wiele od szczecińskich, śródmiejskich kamienic, z tą tylko różnicą, że okalała je ze wszystkich stron woda. Fantastyczny widok!

Wenecja

Prawie jak w centrum Szczecina! Foto: Mateusz Jakubowski

Cztery godziny zleciały bardzo szybko, a mi nie udało się przejść nawet połowy Wenecji. Czas nieuchronnie mijał, a ja musiałem już iść na autokar, aby zdążyć na samolot do Chin. W drodze na lotnisko czułem wielki niedosyt, żałując tego, że nie miałem więcej czasu w Wenecji. Na pewno tu wrócę!

Po 30 minutach byłem już na lotnisku. Zegar wskazywał  1:10 - ponad 6 godzin do wylotu. Wszedłem do środka, rozgościłem się na trzech siedzeniach i zacząłem rozglądać wokół. W moich słuchawkach Billy Corgan kończy grać solówkę, muzyka cichnie, a do mnie docierają dźwięki gorącej dyskusji. Polskiej dyskusji. Wyjąłem jedną słuchawkę z uszu, rozpoczynając nasłuch. Polacy żywiołowo rozmawiają. Okazuje się, że naprzeciw mnie siedzą cztery grupy polaków, które przed chwilą się poznały. Część z nich leci ze mną do Pekinu. Pada pytanie o hotel. Ktoś odpowiada, że nie pamięta nazwy, ale podaje ulicę na której ów hotel się znajduję. Na tej samej ulicy jest i mój hotel! Już chciałem zagadać, pytając czy nocują razem ze mną w „Forbidden City Hotel”, ale szybko ugryzłem się w język…

Z toalety wychodzi kolejny Polak.

Lat około 25. Dołącza do reszty i przyznaje, że pierwszy raz wyrusza w podróż poza kraj. Mówi, że zawsze o tym marzył, ale nigdy nie miał pieniędzy bo jest z biednego domu i nikt nigdy mu nie pomagał. Mówi, że zobaczył promocję Alitalii, wysupłał pieniądze i jedzie mega budżetowo, nie mając praktycznie w ogóle pieniędzy. „Muszę na maksa kombinować” – zagaja, opowiadając, że z Mediolanu do Wenecji jechał pociągiem nie płacąc za bilet. Trafił jednak na złych odbiorców. Jeden, na oko 19-to letni, wyglądający jak świeżo upieczony student europeistyki, zagaja „weź nie bierz nas na litość”, tłumacząc, że jak się nie ma kasy to się nie podróżuje. I w śmiech, wraz z częścią polaków. Rozpoczynają się wyzwiska i kłótnia, kto jest prawdziwym podróżnikiem. Gapowicz macha w końcu ręką, bierze rzeczy i idzie czekać gdzie indziej. Reszta krajan rozpoczyna żywiołowo go obgadywać. Po chwili Gapowicz wraca, znów wielka awantura. W końcu włącza się inny Polak, głos rozsądku i pyta wprost najkrzykliwszego młokosa o wiek. Miałem racje, 19 lat. Mówi mu, żeby się uspokoił i wstrzymał się z tak mocnymi osądami na temat posiadania pieniędzy.

Mądrą pogadankę zakłóca inny Polak,

który bezceremonialnie przerywa rozmowę, waląc pawia na środek lotniska. „Kurwa ale faza!!!” – komentują koledzy, ośmielając tym Rzygusia, który wstał i ponownie zaczął spawać. Ktoś mówi, żeby poszedł do toalety. „Spierdalaj!” – słyszy w odpowiedzi. Rzyguś skończył, poszedł na początek poczekalni, żeby mu nie śmierdziało, rozwalił się na siedzeniach i poszedł w kimę. Szturcha go jeden z Polaków, przypominając, że nawet Polacy muszą po sobie sprzątać. Rzyguś się denerwuje. Awantura. Scenkę przerywa ochrona, która każe wszystkim wyjść - chcą zamknąć lotnisko do rana. Udaje się załagodzić sytuację. Część rodaków cichnie, rzygi zostają posprzątane. Idę spać. Po kilku godzinach drzemania poszedłem na lot. O 8:30 byłem już w Rzymie i czekałem na lot do Pekinu, który miałem o 13:35.

Jeżeli wybierasz się do Chin sprawdź nasz PRZEWODNIK PO CHINACH!

Lot do Pekinu

Lot był bardzo przyjemny. Byłem na tyle zmęczony, że większość podróży przespałem. Każde przebudzenie wyglądało tak samo – wiercenie się z boku na bok, wypatrywanie stewardessy, a gdy ta się pojawiała, rozpoczynałem swoje uwodzenie, mówiąc słowa, które otwierają każde drzwi: „wine please”. Raz tylko wstałem na dłużej – stwierdziłem, że poddam swoją znajomość j. angielskiego najwyższej możliwej próbie i obejrzałem bez napisów bajkę „Jak wytresować smoka”.

28 stycznia o 6:55 czasu lokalnego wylądowałem w Pekinie.

Pekin

Pekin wita. Foto: Mateusz Jakubowski

Najpierw odbiór bagażu. Słyszałem, że w Chinach można stracić wartościowe rzeczy, jeżeli bagaż nie będzie posiadać kłódki bo chińczycy lubią grzebać w walizkach przed oddaniem ich właścicielom. Jako, że moja walizka była praktycznie pusta, nie zamykałem jej, chcąc zobaczyć czy to prawda. Tak, to prawda. Moje gacie, skarpetki i kosmetyki były przegrzebane. Nic nie zniknęło. Mogłem chociaż pęto kiełbasy włożyć do środka. Uważajcie na to! Z walizką przeszedłem kontrolę imigracyjną, dałem się sfotografować i już mogłem jechać do centrum. Najpierw jednak bankomat i chwile stresu. Są 3 bankomaty. Wybieram CityBank. Wypluwa moją kartę, twierdząc, że nie może jej odczytać. Przechodzę do Bank of China. Przede mną biała kobieta złości się, że ten bankomat też nie wypłaca. Wkłada ponownie kartę, ale bez rezultatu. Pora na mnie. Co będzie, jeżeli nie uda mi się wypłacić pieniędzy? Skąd wezmę pieniądze? Denerwuję się, myśląc, że Bóg pogrywa ze mną jak z Mojżeszem na pustyni. Na szczęście udaje się. Moja karta działa! Biorę pieniądze i już mogę jechać do centrum. Idę jeszcze do lotniskowej informacji, aby zaspokoić ciekawość i odpowiedzieć sobie na pytanie, czy Chińczycy naprawdę nie mówią po angielsku. „Do you speak English?” – spytałem uśmiechniętą Chinkę w informacji. Chinka zrobiła wieeeelkie oczy i powiedziała „noł”. Ciekawość zaspokojona.

Do centrum dojechałem Airport Expressem.

Wysiadłem na stacji Dongzhimen. Stąd musiałem iść już na regularne metro, aby dostać się do hotelu. Kupiłem bilet, idę, idę, aż tu nagle… Chlup! Wpadłem do morza! Wielkiego morza Chińczyków! Z każdej strony otaczały mnie tysiące Chińczyków, którzy pchali się niemiłosiernie, chcąc jak najszybciej dostać się do swojego celu.

Tłumy ludzi w Pekinie

Morze Chińczyków. Foto: Mateusz Jakubowski

Ledwie dopchałem się do stacji. Teraz czekamy na przyjazd. Minęło kilkanaście sekund. Słychać już z oddali zbliżający się skład. Podłoga charakterystycznie trzęsie się, zapowiadając spektakl, w którym zagram zaraz jedną z niemych ról. Na platformie poruszenie! Setki Chińczyków ściskają się jak najbliżej krawędzi. Ja również. W końcu metro podjeżdża, a ja czuję, że jestem w innym świecie! Gdy tylko drzwi się otwierają, fala chińczyków zalewa wagony, wypełniając szczelnie każdy wolny kawałek przestrzeni. Bitwa o miejsce. Przypomina mi to biblijną plagę szarańczy. Boję się, że zaraz z wagonu zostanie sam szkielet. Ludzie pchają się, chcąc dostać do środka. Cześć ludzi chce wysiąść z wagonu. Gdzie tam! Chiny to nie Polska, tutaj nie ma zwyczaju, w myśl którego najpierw pozwala się ludziom wyjść. Wchodzący i wychodzący chińczycy toczą ze sobą bój, nachodząc na siebie jak płyty tektoniczne w Chile. Nagle czuję czyjeś ręce na plecach. Odwracam się. To jeden z chińczyków, oparł na mnie ręce, zaparł się o podłogę i z całej siły zaczął wpychać mnie do środka. Udało się! Jestem w wagonie. Czekam na odjazd, ale jest problem - drzwi nie chcą się domknąć. Element ludzki wystaje z wagonów. Nic straconego! Na pomoc biegną pracownicy metra – dopychają wystających ludzi, aż w końcu drzwi udaje się zamknąć. Ruszamy.

Tian’anmen East – jestem na miejscu!

Nawet gdy w wagonie zrobiło się trochę miejsca, nikt nie zwraca uwagi na to, że chcesz wyjść. Dojeżdżamy na moją stację. Jeden Chińczyk stoi w drzwiach i mimo iż widzi, że chcę wyjść, nie ustępuje, stoi przy wyjściu, ignorując fakt, że ma tyle miejsca, żeby spokojnie zrobić mi przejście. Nie. On woli stać przy wyjściu. Stoi jak widły w gnoju, a ja tracę cierpliwość. Odganiam go jak muchę, nie napotykając na żaden sprzeciw. Tutaj tak trzeba i pchanie się nie jest tutaj postrzegane negatywnie.

Wychodzę na powierzchnię. Pierwsze co rzuca się w oczy, to niesamowity smog. (Pisząc te słowa wiem już, że w czasie mojego pobytu w Pekinie miałem do czynienia z rekordowo wielkim smogiem, wszystkie media o tym trąbiły). Smog powodował, że widoczność ograniczona było do mniej więcej 80-90 metrów. Dalej nic nie było widać. Budynki po drugiej stronie ulicy były zamglone! Czułem się jak bohater chińskiej wersji Silent Hill. Mimo, że niebo było bezchmurne, a słońce nade mną świeciło w najlepsze, było zimno. Promieniowanie słoneczne nie potrafi przebić się przez trującą mgłę, pekińskie słońce w ogóle nie ogrzewa. Ruszam przed siebie. Kolejną, rzucającą się w oczy rzeczą jest niesamowicie duża ilość policji i wojska – policjanci stoją na całej długości chodnika – kontrolują wszystkich pieszych. Trzeba okazać dokumenty. Wszyscy robią to bez ociągania, wielu chińczyków rozmawia z policjantami, część żartuje z nimi, widać uśmiechy po obu stronach. Inaczej wyobrażałem sobie komunistyczne Chiny, przedstawiane negatywnie na każdym kroku.

smog w Pekinie

Niesamowity smog w centrum Pekinu. Foto: Mateusz Jakubowski

Mój hotel, „Forbidden City Hotel” znajduje się w samym sercu Pekinu – przy Placu Niebiańskiego Spokoju. Ruszam w drogę. Już po chwili zaczepia mnie urodziwa Chinka, mówiąca dobrze po angielsku. Zaprasza na tradycyjną chińską herbatę. W żadnym wypadku nie można się na to godzić! Tacy ludzie to naciągacze – są dogadani z właścicielami knajpy do której zabierają naiwniaków, wierzących, że dzisiaj nie będą spać sami. Historia kończy się tak, że w knajpie pijemy najzwyklejszą w świecie herbatę, a na koniec dostajemy rachunek na nieadekwatną kwotę, np. 50 euro. Chinka tłumaczy nam, że przecież sami się zgodziliśmy i chcieliśmy spróbować tradycyjnej chińskiej herbaty, a w Chinach jest zwyczaj, że to mężczyzna płaci i mamy zapłacić. Uważajcie na to! Przekonałem się, że w Chinach osoba mówiąca dobrze po angielsku ma w 99% złe zamiary w stosunku do nas. Smutne ale prawdziwe. Zbyłem piękną Azjatkę i powędrowałem dalej. Już po chwili zaczepił mnie elegancki Chińczyk w garniturze. Lat około 40. Zaszedł mi drogę i stanął przede mną, wskazał na mnie palcem i widać było, że nad czymś intensywnie myśli. Po chwili jego czoło przecięła wielka żyła myśliciela. Po kilku sekundach Chińczyk rozpromienił się, zaczerpnął smogowego powietrza i z wielkim uśmiechem na twarzy wrzasnął „Guuuuuut moning!!!!”. Uścisnęliśmy sobie rękę, poczym Chińczyk przepełniony dumą poszedł dalej przed siebie.  

Po 15 minutach dotarłem do hotelu.

Forbidden City Hotel  przypomina typową polską rodzinę – na zewnątrz wygląda dobrze, jednak gdy spojrzy się do środka - masakra. Hotel wyglądał bardzo ładnie, zarówno z zewnątrz jak i w środku – recepcji czy restauracji. Dopiero pokoje (mój był 6-cio osobowy) przyniosły rozczarowanie. Pokoje, a raczej pokoiki  były bardzo malutkie i bardzo obskurne. Nie miały okien, podłoga (drewniana) była cała spróchniała, łóżko nie miało materaca – przyszło mi spać na drewnie przykrytym kocem. Jednak nie ma co narzekać, zapłaciłem za tą przyjemność całe 108 złotych! Plusem był fakt, że byłem sam w pokoju (wszystkie pozostałe łóżka były wolne), kontakty miały normalne wejścia, na stanie był czajnik, a łazienka naprawdę duża. Nie pozostało mi nic innego, jak wziąć prysznic i rozpocząć zwiedzanie Pekinu!

Forbidden City Hotel w Pekinie

Mój skromny pokój w Forbidden City Hotel. Foto: Mateusz Jakubowski

Biorę prysznic i szykuję się do wyjścia. W moim malutkim hotelowym pokoiku nie ma okna. Jest za to klimatyzacja i 30 stopni ukropu. Próbuję uruchomić klimatyzację, bez skutku. Pani w recepcji nie potrafi mi pomóc. Trudno – i tak będę tutaj wracać tylko na noc. Wychodzę poznawać miasto!

Pierwszym odwiedzonym miejscem był supermarket „Hi-24”, w którym do późnego popołudnia  można kupić dobrą i bardzo tanią chińszczyznę. Polecam Wam zresztą jedzenie w supermarketach. We wszystkich większych sklepach można kupić najróżniejsze jedzenie. Za duży obiad i zieloną herbatę zapłaciłem 12 yuanów, czyli ok. 6 zł. Najedzony mogłem ruszyć dalej.

obiad w Pekinie

Pyszna i niedroga chińszczyzna. Foto: Mateusz Jakubowski

Już po 15 minutach spaceru bolało mnie gardło!

Nic dziwnego, że w Pekinie setki tysięcy osób umiera na choroby układu oddechowego. Przez smog już po chwili miałem zapchane całe gardło. W Chinach część ludzi chodzi w maskach (na oko z 15% mieszkańców), natomiast pozostała część zmaga się z trującą mgłą i chodzi bez masek, co kończy się tym, że chińczycy co chwila chrząkają i plują na chodnik. Bez żadnego skrępowania! Nie ważne, czy młody, czy stary, mężczyzna czy kobieta, nieistotne, czy w garniturze, czy kombinezonie roboczym. W Pekinie chrząkają wszyscy! Sam już po chwili chciałem w ten sam sposób uwolnić swoje drogi oddechowe, ale krępowałem się. Moją nieśmiałość przerwała dopiero mijająca mnie, piękna, młoda Chinka, która nagle zatrzymała się i zaczęła charczeć jak stary Jelcz, spluwając kilkukrotnie na chodnik. Widząc to sam ceremonialnie chrząknąłem z całych sił i wyplułem zawartość na chodnik, wzbudzając tym estymę i powszechny podziw otaczających mnie Chińczyków. A pomyśleć, że w Europie spotkałbym się z krzywymi spojrzeniami i wyszedłbym na chama!

Ruszyłem na zakupy

Jak już pisałem w pierwszej części relacji, w podróż wziąłem ze sobą tylko jeden komplet ciuchów na zmianę. Musiałem iść najpierw na zakupy. Wybór padł na słynny dom handlowy Silk Market, mekkę wszystkich turystów, w której za grosze można kupić świetnej jakości podróbki wszystkiego, czego dusza zapragnie – od elektroniki po ciuchy, garnitury, zegarki, okulary, torby, walizki itp. Całości dopełnia osobne piętro z chińskimi pamiątkami oraz tradycyjnymi strojami. Silk Market to zdecydowanie najpopularniejszy dom handlowy w Pekinie, a może i całych Chinach. Legenda głosi, że wybudowali go chińczycy przepędzeni z warszawskiego stadionu 10-cio lecia. W imponującym, kilkupiętrowym budynku kupić można naprawdę wszystko. Dochodzę do głównego wejścia, przy którym porządku strzeże wojskowy. Pilnuje pewnie, aby do środka nie został przypadkiem wniesiony żaden oryginalny towar.

Silk Market w Pekinie
Silk Market, prawdziwa Mekka turystów w Pekinie. Foto: Mateusz Jakubowski

Wchodzę do budynku i od razu czuję się jak w Egipcie.

Chińczycy są bardzo nachalnymi sprzedawcami, od razu skojarzyłem ich z Egipcjanami! Gdy tylko zobaczyli moją białą twarz, rzucili się na mnie jak Radom na „Zbyszko 3 cytryny”! Każdy sprzedawca, praktycznie bez wyjątku, próbował wciągnąć mnie do swojego sklepu. Z początku było to bardzo przytłaczające, szybko jednak przestałem mieć opory z ignorowaniem zaczepek Chińczyków. Co szokujące, dużo osób mówiło tutaj po angielsku, chcąc nawiązać ze mną kontakt. Kupiłem trochę ciuchów, co poprzedzone było targowaniem się. Chińczycy są bardzo zawzięci i twardo negocjują swoje ceny. Oczywiście pierwsza kwota wzięta jest z kosmosu, a przebiegli Azjaci przekonują, że jest wysoka z tego powodu, że sprzedają oryginały. Najlepszym rozwiązaniem jest ustalenie, ile pieniędzy jesteśmy w stanie przeznaczyć na daną rzecz, zaproponowanie kwoty ok. 30% mniejszej od niej, a następnie podbijanie jej do określonego przez nas pułapu. W ten sposób kupiłem m.in. dres za 100 yuanów (ok. 50 zł), czy koszulki (ok. 35 yuanów). Pewnie dałoby radę kupić to wszystko jeszcze taniej.

Silk Market w Pekinie
Silk Market w środku. Foto: Mateusz Jakubowski

Po przejściu całego Silk Market wróciłem się jeszcze na piętro z zegarkami i okularami, chcąc kupić kilka sztuk. W jednym z salonów z „oryginalnymi” okularami poznałem Xiuxiu, typową młodą Chinkę, która z twarzy była podobna zupełnie do nikogo. Rozmowę zaczęła od przekonywania mnie, że jestem bardzo przystojny i chce wiedzieć, co sprowadza mnie do Chin. Byłem przekonany, że to tylko sztuczki, mające uśpić moją czujność, jednak mimo to urządziliśmy sobie dłuższą pogawędkę, podczas której Xiuxiu wprost spytała, czy przyjdę po nią wieczorem jak będzie kończyć pracę. Odmówiłem, tłumacząc, że mam inne plany, a w hotelu czekają na mnie gorące Europejki. Ta zaśmiała się tylko i zamiast okularów, wciskała mi siebie. Powiedziałem w końcu, że przyszedłem po okulary, wybrałem 4 modele i rozpocząłem targowanie się. Ceną wywoławczą było 100 yuanów za sztukę. Twardo walczyłem o swoje, aż cena końcowa stanęła na 15-tu yuanach. Zgoda. Xiuxiu pakuje okulary, płacę. Dziewczyna podając mi torbę łapie mnie za rękę. Z wielkim uśmiechem na buzi mówi, żebym nie chwalił się, że wiem, ale przepłaciłem. „Jak mogłem przepłacić, skoro w przeliczeniu wyszło 7,5 zł za sztukę!?” – pomyślałem, pytając za jaką najniższą cenę byłaby w stanie sprzedać swoje okulary. „5 yuanów”, odpowiedziała. Poprosiłem, żeby podała mi rozsądne ceny innych rzeczy dostępnych w markecie, abym nie przepłacił. Odpowiedziała, że chciałaby, ale nie może bo w wielu sklepach pracują jej przyjaciele i nie chce ich pozbawiać zarobku. Zgodziła się na podanie „normalnej” ceny za jedną rzecz, mówiąc że przy reszcie będę skazany na swoją inteligencję. Spytałem o zegarki. Odpowiedziała, że nie powinienem zapłacić więcej niż 20 yuanów za sztukę. Później kupiłem 2 zegarki za przybliżoną cenę. Postałem z Xiuxiu jeszcze trochę, rozmawiając o jej pracy. Przekonywała, że w Chinach jest dobrze, a jej praca jest ciekawa. Pokazała mi swój zeszycik ze zwrotami do klientów, praktycznie w każdym języku świata! Miała również zapisane słówka po polsku: „skąpy”, „cześć”, „wujek”, „tanio” itp. Po krótkiej pogawędce musiałem w końcu puścić jej dłonie i ruszyć dalej. Poprosiła, żebym przyszedł jeszcze do niej.

Wróciłem do hotelu zostawić zakupy.

Było już ciemno, mój przepiękny Rolex wskazywał 19:10, a ja byłem wyraźnie zmęczony. Mimo to nie chciałem iść tak wcześnie spać - wolałem położyć się o normalnej godzinie, aby zminimalizować jet lag. Ruszyłem zwiedzać okolicę hotelu – wejście do Zakazanego Miasta i plac Tian’anmen. Na koniec zrobiłem zakupy w jednym z chińskich marketów i wróciłem do hotelu. Zasnąłem od razu.

Zakazane Miasto w Pekinie
Zakazane Miasto nocą. Foto: Mateusz Jakubowski

Dzień drugi

Mój ambitny plan wczesnej pobudki nie wypalił, zamiast o 7:00 wstałem chwilę po godzinie 10. Noc była ciężka, klimatyzacja wciąż nie działała, a temperatura w pokoju wynosiła 30 stopni i za nic w świecie nie chciała zejść niżej. Wziąłem szybko prysznic i biegiem ruszyłem na miasto, chcąc wejść do którejś z licznych restauracji na kaczkę po Pekińsku. W jednej knajpce udało mi się wytłumaczyć, po co przyszedłem. Po niedługim czasie miałem swoją upragnioną kaczkę, niebo w gębie!

Trochę tradycji

Po najedzeniu się pojechałem trochę dalej od centrum, aby zobaczyć Hutong.

Hutong to w skrócie tradycyjny chiński zespół zabudowań mieszkalnych. Całość wpisana jest w duży prostokąt i otoczona murami. W środku mamy setki malutkich, parterowych mieszkań, przywodzących na myśl lepianki – nie posiadają ani elektryczności, ani kanalizacji, ani nawet toalety.

Mieszkania przecinają wąskie uliczki prowadzące do wspólnych dziedzińców i toalet. Hutongi od XII wieku stanowiły powszechny styl budownictwa chińskiego – głównie ze względu na fakt, że taka architektura stwarzała dobre warunki do obrony w przypadku oblężenia miasta. Niestety dla nas, turystów, Hutongi są stale wyburzane, a w ich miejscu powstaje nowoczesne budownictwo. Proces ten zapoczątkował Mao Zedong i postępuje on do dzisiaj – w ciągu ostatnich 60-ciu lat liczba Hutongów zmalała z ok. 6 tysięcy do niespełna 2 tysięcy.

Oby zobaczyć jeden z zachowanych Hutongów, pojechałem w okolicę słynnej Świątyni Lamaistycznej (Lama Temple). Na miejscu automatycznie poczułem się jak w kapsule czasu, która cofnęła mnie kilka wieków wstecz.

Po wejściu do Hutonga można czuć się jak w bardzo wąskim labiryncie. Bez problemu można się w nim zgubić. Całość jest bardzo ze sobą ściśnięta, a uliczki są strasznie wąskie. Okiem europejczyka mieszkania są w opłakanym stanie, a część z nich jest w ruinie, lecz mimo to mieszkają w niej ludzie, w warunkach o jakich ciężko nam myśleć – bez prądu, wody, toalety, na bardzo małej przestrzeni. Co za szkoda, że nie zostałem zaproszony do żadnego!

I trochę nowoczesności

Po wyjściu z Hutongu poszedłem do KFC nieopodal, aby zobaczyć, czy różni się czymkolwiek od polskiego. Różni się znacząco! Większość potraw to dania z ryżem, jest chiński rosół, a najpopularniejszym napojem jest uwielbiana przeze mnie Bubble Tea. Kupiłem orzeźwiającą herbatę z dodatkiem tapioki i ruszyłem na metro, aby udać się na Dong’anmen.

KFC w Pekinie
Chińskie KFC. Foto: Mateusz Jakubowski

Czas na coś nowego!

Dochodziła 16:00 więc została już tylko godzina do rozpoczęcia się na Dong'anmen codziennego, niesamowitego targu, gdzie skosztować można najbardziej wymyślnych dań rzeczy, od rozgwiazd, po pająki, jedwabniki, żuki, skorpiony i tym podobne! Nie mogło mnie tam zabraknąć!

Przejdź do kolejnej części relacji: Relacja z Pekinu - część 2


Tagi: Chiny   Pekin  
o autorze  |   o stronie  |   reklama  |   kontakt  |   polityka prywatności  |   Regulamin
Copyright 2012-2023 © TanieZwiedzanie.com. Wszelkie prawa zastrzeżone
×

Naucz się tanio podróżować - kup moją książkę!

Wydałem książkę. 288 stron praktycznej wiedzy, bez lania wody i ogólników. Dowiedz się, jak kupować tanie bilety lotnicze, spać niedrogo na całym świecie i jak najtaniej podróżować wewnątrz konkretnego kraju.

Cena 49.99zł, wysyłka w ciągu 24h.

KUP TERAZ