Relacja z podróży - Laos - część 1

Trasa naszego wyjazdu

Nasza wielka trasa - na niebiesko loty, na zielono transport lądem.

Mimo dużych chęci, nigdy nie udało mi się wyjechać z kraju na dłużej. Zawsze było jakieś „ale” – praca, obowiązki... W końcu jednak udało się, życie w bardzo oryginalny i wredny sposób pozwoliło mi pojechać w świat na dłużej. W zeszłym roku, niedługo po powrocie z Indii nie nudziłem się - cholerstwo zwane tętniakiem przyniosło mi śpiączkę, a później przeszło pół roku tułania się po szpitalach i na rehabilitacji. Leżałem w szpitalnym łóżku i wyobrażałem sobie siebie – w upalnym słońcu na azjatyckiej plaży, w ruinach wielkich cywilizacji, daleko od szpitalnego łóżka i okna, z którego było widać jedynie płot, który tygodniami zasłaniał niekończący się plac budowy.

Stało się. Okazało się, że Ania niedługo będzie zmieniała pracę. Będzie mieć sporo wolnego. W dodatku po badaniach usłyszałem super słowa – że mogę już lecieć samolotem. Możemy jechać. Decyzja była natychmiastowa – pierwszy raz nie trzyma nas na miejscu praca. Możemy jechać na dłużej. wyjeżdżamy. Skorzystaliśmy z promocji na loty do Hong Kongu za 1299 zł. Stwierdziliśmy, że robimy objazdówkę po Azji. Kupiliśmy bilety, dwa miesiące spędzimy w Azji. O tym, gdzie pojedziemy, zadecyduje to, gdzie będą najtańsze bilety. Przez najbliższe kilka dni przeszukiwałem strony internetowe linii lotniczych. Nasz plan zmieniał się wielokrotnie. Ostateczna trasa, jaką zaplanowaliśmy:

Hong Kong --> Tajlandia --> Laos --> Kambodża --> Brunei --> Bali --> Kuala Lumpur --> Singapur --> Makau --> Hong Kong.

Nasz transport między państwami to w większości samoloty AirAsia – taka rozpiętość czasowa pozwala na fantastyczne kombinowanie i ustalanie trasy w zależności od tego, gdzie taniej. Dodatkowo, w dniach kiedy wyszukiwałem loty weszła akurat świetna promocja, dzięki której lot chociażby na Bali kosztował 40 USD. Poza samolotami, granicę będziemy przekraczali lądowo (z Tajlandii do Laosu (bus + pociąg) oraz z Laosu do Kambodży (przejazd busem)). Transport do Makau to z kolei prom z Hong Kongu. Całe rozliczenie z wyjazdu, koszt wszystkich lotów, noclegów oraz życia na miejscu znajdzie się w ostatniej części relacji.

Jak przygotować się do tak długiego wyjazdu?

Pora na przygotowania do wyjazdu, których finalnie… Nie było praktycznie w ogóle. Do wyjazdu mieliśmy 6 tygodni. 6 tygodni, które były dla nas niezwykle wyczerpujące – do wyjazdu musieliśmy pozałatwiać wszystkie swoje sprawy oraz „pozawieszać” dużo spraw. Ja w dodatku miałem dużo spraw związanych ze zdrowiem i rehabilitacją. Przez to wszystko, jedyne, co załatwiliśmy przed wyjazdem, to sprawy wizowe – potwierdziliśmy, że nie potrzebujemy nigdzie wizy (bo wizę laotańską i kambodżańską można kupić na granicy, a indonezyjską rzekomo znieśli dla Polaków). Prócz tego nie ustaliliśmy nic więcej. Jedynie poczytaliśmy co warto zobaczyć np. w Laosie czy Kambodży oraz kupiliśmy jeszcze bilety kolejowe, żeby ze Szczecina pojechać do Warszawy i tyle. Polecieliśmy bez żadnego planu. Pierwszy raz w życiu. Przerażają mnie podróżnicy jeżdżący wężykiem szlakami przewodników Lonely Planet, dlatego nie myślałem nawet, żeby iść w tym kierunku. Jedziemy w ciemno i damy radę.

Kilka dni Tajlandii na dzień dobry

Do Hong Kongu dolecieliśmy bez problemu. Kilka godzin później mieliśmy już kolejny lot – do Tajlandii, na Phuket, gdzie dolecieliśmy o 22:55. Na lotnisku zaopatrzyliśmy się w darmową mapę i przeglądając ją zaczęliśmy się zastanawiać, gdzie chcemy jechać. Stwierdziliśmy, że wszystko nam jedno, na początek wyjazdu chcemy po prostu plaży i wody. Oklepanie zdecydowaliśmy się na Patong. Przed wejściem na lotnisko kupiliśmy transport busem (180 THB = ok. 18 PLN). Niedługo po północy odjechaliśmy. Jechaliśmy 50 minut, zatrzymując się po drodze przy baraku. Wszystkim kazano tam iść „podbić bilet”. Na miejscu były trzy panie, które za wszelką cenę próbowały sprzedać wycieczki, wynająć skutery i takie tam, przekonując, żeby zrobić to teraz bo u nich najtaniej. Prócz wciskania za wszelką cenę wycieczek, panie zabierały każdemu bilet i pytały o hotele, kto gdzie śpi (niby żeby kierowcy trasę zrobić). Byliśmy jedynymi, którzy nie mieli wykupionego hotelu. Panie natychmiast powiedziały nam, że już zaraz zabukujemy sobie nocleg. Szybko zahamowałem rozmowę i wytłumaczyłem, że w Patong pospacerujemy sobie i sami coś znajdziemy. „Ahahahah!!!” – wybuchły wszystkie Panie, wręcz równocześnie. „Chcecie znaleźć nocleg o tej godzinie? Are you crazy!?”. Urocze Tajki powiedziały, że nie da się już o tej godzinie załatwić noclegu i musimy skorzystać z ich pomocy. Podziękowaliśmy, spotykając się z drwinami. Pojechaliśmy dalej.

Dojechaliśmy do Patong. Było głośno, atmosfera za oknem busa wypełniona była muzyką, alkoholem i starymi dziadkami otoczonymi młodziutkimi, pięknymi Tajkami.

Hotelu szukaliśmy około 30 minut. Odwiedziliśmy z 5 miejsc, pytając o najniższą cenę, targując się o cenę, rzucając faktem, że jest bardzo późno. Trafiło na Neptuna Hotel, gdzie zgodzono się dość mocno zejść z ceny w zamian za fakt, że wykupiliśmy więcej noclegów. Ostatecznie zapłaciliśmy około 50 PLN za świetny pokój z łazienką, klimatyzacją, darmową wodą i śniadaniem.

Leniuchowanie na Phuket!

Na leniuchowanie Phuket jest świetne. Tylko ludzi za dużo. Foto: Anna Hołowko

O Tajlandii nie mamy co pisać – obiecaliśmy sobie, że dni u Tajów spędzimy na plaży, łapiąc gorące słońce i ciesząc się kolejną wizytą w ukochanej Azji. Wspomnę tylko o kilku ważnych wskazówkach dla wszystkich, którzy jadą na Phuket:

  1. Na każdym kroku jest masa kantorów, w których kurs jest osobny dla każdego banknotu – wyższe banknoty mają lepszy kurs
  2. Masa jest również stoisk w których sprzedaje się bilety na wycieczki i transport. Tutaj spokojnie można kupić bilety na transport np. na lotnisko albo do innego miejsca. Sprzedawcy mówmy od razu, że chcemy najtańszy wariant (bus). Uwaga! Sprzedawcy bardzo często oszukują, że bilety się już skończyły. Nie raz robią nawet tak, że wypisują nam już bilet, dzwonią potwierdzić i już po chwili, po wykonaniu telefonu mówią nam, że sorry, ale nie ma już miejsc i przekonują do taksówki. To oszustwo, jeżeli ktoś tak Ci zrobi, idź do innego straganu
  3. Bardzo tanie i smaczne jedzenie sprzedawane jest w sieci sklepów 7-Eleven.
  4. Lotnisko w Phuket jest fatalne. Małe i zatłoczone. W samej kolejce do odprawy czekaliśmy ponad godzinę – warto na lotnisku pojawić się wcześniej, aby się wyrobić.

Nie chcę zamęczać nikogo opisami plaż, czy rozpisywać się na temat naszego leniuchowania. Po kilku dniach spędzonych na Phuket, ruszyliśmy dalej. Pierwotny plan zakładał jazdę busem do Bangkoku i stamtąd pociągiem do Laosu. Stało się jednak inaczej, świetna cena za loty (około 210 PLN za lot do stolicy Laosu, Wientianu z wcześniejszą przesiadką w Kuala Lumpur) zdecydował, że polecieliśmy samolotem do Kuala Lumpur, z którego po kilku godzinach mieliśmy lot do Laosu.

LAOS

Wczesnym, marcowym porankiem wylądowaliśmy na najcichszym lotnisku świata, zlokalizowanym w najbardziej wyluzowanej stolicy świata. Jesteśmy w Wientianie, stolicy Laosu. Lotnisko było malutkie i niesamowicie senne. Początkowo wydawało się totalnie puste. W ciągu dwóch minut dotarliśmy pustymi korytarzami do punktu wizowego.

lotnisko w Wientianie

Lotnisko w Wientianie. Foto: Mateusz Jakubowski

Na korytarzu siedzi na ławce dwóch wojskowych, wesoło rozmawiając między sobą pilnują porządku. Przy drzwiach wejściowych do sali przylotów stoi dwóch panów w koszulach, oferujących swoją pomoc i informacje. Przygoda z Laosem zaczyna się od kupienia wizy. Z dokumentami wypełnionymi jeszcze w samolocie, ruszyliśmy do okienka. Od razu przekonaliśmy się, że stereotypy mówiące o leniwych (czy może bardziej: wyluzowanych) Laotańczykach są prawdziwe. Są nieśpieszni. W dodatku szybko zobaczyliśmy, jak duży przerost zatrudnienia panował na laotańskim lotnisku. Do okienek wizowych prowadziła ścieżka wytyczona przez barierki. Wizy nie można było uzyskać w jednym okienku.

Był to proces trzyetapowy.

Najpierw podeszliśmy do pierwszego okienka, tutaj daje się paszport oraz jedno zdjęcie paszportowe. Pracownik lotniska, patrząc w nasze paszporty pokierował nas ręką do drugiego stanowiska. Tam daliśmy pieniądze na wizę (30 USD), a Pan, bez żadnych słów kiwnął głową do stanowiska nr 3, gdzie czekała na nas bardzo zmęczona Pani. Opierając prawą ręką głowę, spoglądała na pana ze stanowiska nr 1. Mogliśmy zobaczyć cały skomplikowany proces – Pan numer 1 skanował paszporty i przekazywał je do Pana numer 2. Pan numer dwa brał zdjęcie, wkładał w paszport wizę i podawał paszport do Pani ze stanowiska trzeciego, która przyklejała wizę do paszportu i oddawała paszport ludziom. Z wizami i paszportami w kieszeni ruszyliśmy po bagaże. Sala odpraw była totalnie pusta, jedynym, na czym można było zawiesić wzrok, była piątka woźnych, siedzących na ławce. Trzech z nich czytało razem gazetę, natomiast dwie pozostałe kobiety rozmawiały ze sobą. Obok nich leżał sprzęt do mycia podłóg i wc. Spokojnie poczekaliśmy na nasze bagaże, skorzystaliśmy z toalety i ruszyliśmy do wyjścia z lotniska, zostawiając w samotności zapracowanych Laotańczyków.

Wyszliśmy przed lotnisko, taksówkarze nie rzucili się na nas.

Byliśmy przekonani, że wzorem innych krajów azjatyckich, taksówkarze rzucą się na nas, oferując swoje usługi. Było jednak zupełnie inaczej. Samodzielnie musieliśmy zadbać o transport. Z lotniska wyszliśmy bodaj jako ostatni z naszego lotu, toteż większość taksówek i busików już pojechała. Na lotnisku zostało już tylko trzech kierowców, którzy patrzyli w sufit i udawali, że nas nie widzą. Przerwaliśmy im rozmowę. Uzgodniliśmy koszt przejazdu (6 USD), taksówkarze zdecydowali, komu najbardziej chce się jechać, no i ruszyliśmy do centrum. Odjeżdżając z lotniska zobaczyliśmy najżywszy element tego miejsca. Najżywsze na lotnisku były komunistyczne flagi na szczycie bramy wejściowej lotniska, tańczące w rytm upalnych podmuchów tropikalnego wiatru.

Lotnisko w Wientianie

Lotnisko w Wientianie. Foto: Mateusz Jakubowski

Po 20 minutach byliśmy w centrum. Nie mając noclegu, ruszyliśmy spacerem, zachodząc do wszystkich guest house i hosteli po drodze. W trakcie spaceru zagadał nas Laotańczyk prowadzący sklep, przy którym przechodziliśmy. Zaproponował nam nocleg za 15 000 kipów (około 7 PLN!) na zapleczu sklepu. Patrząc temu chłopakowi w oczy cieszyłem się jak głupi, myśląc o tym, jak będę pisać o tej cenie w relacji. Z magicznego świata wyobraźni przywołała mnie Ania, mówiąc, że chyba mnie porąbało, nie ma mowy, żebyśmy tutaj spali. Hmmm. To miejsce było de facto pustakiem z zatęchłymi, mokrymi ścianami i śpiworami na udeptanej ziemi. Kupując wodę wyłgaliśmy się, że mamy już wykupiony nocleg.

Wientian

Typowa uliczka w Wientianie. Foto: Mateusz Jakubowski

Po półgodzinnym spacerze zdecydowaliśmy się na nocleg w „Mixok Guest House”. Za noc w dużym pokoju 303 z klimatyzacją i łazienką, zapłaciliśmy 100 000 kipów (45 PLN). Już tylko upragniony prysznic i biegiem na miasto!

Wientian

Wientian - widok z naszego Guest House. Foto: Mateusz Jakubowski

Wychodząc spod prysznica zauważyłem, że Ania stoi na balkonie. Idę do niej. Obserwujemy przez chwilę widok, tradycyjną, azjatycką stertę kabli, świątynie naprzeciw i wesołego kierowcę sangathewa (to taki ichny rodzaj tuk tuka, zdjęcie poniżej), który zatrzymuje się naprzeciwko nas, przy świątyni, Wysiada z pojazdu, podchodzi do rzeźby przed wejściem na teren świątyni, osikuje ją i wraca do pojazdu. W trakcie sikania zauważył nas nawet, wolną ręką pomachał nam i zaprosił na przejażdżkę. Podziękowaliśmy. A kierowca rozwiesił w swoim pojeździe hamak i poszedł spać.

Wientian tuk tuk

Tak właśnie wygląda sangathew. Foto: Mateusz Jakubowski

Pierwsze, co zszokowało nas w Wientianie, to fakt, jakimi samochodami poruszają się tu ludzie… Jest dużo, DUŻO lepiej niż u nas w Polsce. Laotańczycy jeżdżą dużo lepszymi samochodami. Najpopularniejszym autem jest tutaj Toyota Hilux. Zastanawia nas, jak to możliwe, skoro Laos jest bardzo biednym krajem. Jeżdżących gratów jest tutaj dużo mniej niż w Polsce, na ulicach Szczecina chociażby. Dużo mniej. Na zasadzie obserwacji chciałbym rzucić tutaj procentem słabych samochodów mijających nas łącznie przez te wszystkie dni w Laosie. Ale nie zrobię tego bo i tak nie uwierzycie.

Wientian samochody

Samochody w Wientianie podczas wieczornego spaceru. Foto: Mateusz Jakubowski

Pospacerowaliśmy sobie wąskimi uliczkami, żyłami sennej stolicy. Wientian jest bardzo spokojnym miastem. Mieszka tutaj około 210 tysięcy mieszkańców. To, co rzuca się oczy, to uroda Laotanek. Nie spodziewaliśmy się tego, ale to jedne z najpiękniejszych Azjatek! Miasto jest małe i śliczne – na każdym kroku znajdują się świątynie, sporo zieleni i cudowny zapach. Laos na zawsze będzie się nam kojarzył z pięknym, kwiecistym zapachem. Wszystko tutaj kwitło, a zapach roślin unosił się nad spoconymi upałem ulicami.

Odwiedziliśmy kilka świątyń, z których nazwy znamy tylko dwóch – Mixoy Temple oraz Sisaket Temple. Bardzo ładnie.

Mixoy Temple w Wientianie

Mixoy Temple w Wientianie. Foto: Mateusz Jakubowski

świątynia w Wientianie

I jeszcze jedna świątynia. Foto: Mateusz Jakubowski

Niedługo później ruszyliśmy coś zjeść. Podobnie jak w innych krajach Azji, w Laosie na każdym kroku znajdziemy straganiki z jedzeniem. Byliśmy akurat na bocznej uliczce, gdzie była jedna, duża „restauracja” – prowadzona przez całą rodzinę, prowizoryczna kuchnia i rozstawione pod parasolem stoliki w zrujnowanej plombie między dwoma budynkami.

Wientian

Samochody w Wientianie podczas wieczornego spaceru. Foto: Mateusz Jakubowski

Zjedliśmy tutaj, jak się później okazało, jedno z najlepszych dań w trakcie całego wyjazdu. Pełne, naprawdę duże danie kosztowało 15 000 kipów (niecałe 7 PLN), piwo 4 PLN, sok ze świeżo wyciskanych owoców ok.  2,5 PLN. Ściemniło się już, jednak szkoda było nam iść do pokoju. Ruszyliśmy na spacer, z którego wróciliśmy późnym wieczorem.

Wientian samochody

Pięknie! Foto: Mateusz Jakubowski  

Następnego dnia wstaliśmy bardzo wcześnie. Gdy zeszliśmy do holu, recepcjonista przywitał nas wielkim uśmiechem, był bardzo gadatliwy. Omówiłem z nim plan naszej trasy. Plan miałem taki, że rezygnuję z Luang Prabang i Równiny Dzbanów (dwie duże atrakcje Laosu, znajdujące się na północy kraju) oraz z Vang Vieng (miasteczko w pięknym miejscu, ale pełne ćpunów i turystów). Rezygnuję z całej północy kraju (kiedyś tam wrócimy!). Zamiast jechać na północ, jedziemy na południe, aż do granicy z Kambodżą. Po drodze zaliczymy miasteczko Tha Khek (baza wypadowa na dużą jaskinie), ewentualnie Savannakhet (zobaczymy „Most Przyjaźni”, czyli most będący przejściem granicznym Laos – Tajlandia), a następnie pojedziemy do Pakse gdzie zostaniemy kilka dni i wynajmiemy skuter (Pakse to fantastyczna baza wypadowa w Laosie – w okolicy kilkudziesięciu kilometrów od miasta znajdziemy kilka wodospadów oraz ruiny khmerskiego miasta. Stamtąd jedziemy do Si Phan Don (zwane potocznie „4000 wysp”) – rzecznego archipelagu na Mekongu – pięknej krainy dziesiątek (setek?) wysp i malutkich wysepek. Tam pobędziemy kilka dni i ruszymy do Kambodży.

Opowiedziałem o tym planie Laotańczykowi za recepcyjną ladą.

Powiedział, że Tha Khek jest przereklamowane i sama jaskinia jest rozczarowująca, a w dodatku dojazd do niej jest tylko jeden w ciągu dnia i po zwiedzeniu jaskini trzeba czekać do wieczora na jedyny bus powrotny. Sprawdziłem szybko w Internecie, przeczytałem sporo podobnych opinii. Rezygnujemy z Anią z Tha Khek. Nasz rozmówca wyciąga rozpiskę autokarów w Laosie, możemy zapoznać się z godzinami, cenami i podjąć decyzję, co chcemy zrobić. To jest w Laosie genialne – tutaj na każdym kroku można kupić bilety autokarowe. Praktycznie każdy „w branży” turystycznej posiada wydrukowaną rozpiskę kursów wszystkich firm i sprzedaje bilety (oczywiście, za małą prowizję). Jeżeli chcemy kupić bilet, wystarczy wejść w pierwsze lepsze miejsce noclegowe i szukać pracowników mówiących po angielsku.

Po krótkiej rozmowie rezygnujemy również z Savannakhet. Jedziemy od razu do Pakse.  Wszystko przez to, że do Pakse kursuje nocny autokar, w którym zamiast siedzeń są łóżka. Strasznie chcieliśmy przejechać się takim cudeńkiem. Kupujemy bilety na dzisiejszą noc. 60 000 kipów za jeden (około 27 PLN). O 20:00 musimy być w hotelu – o tej godzinie przyjedzie po nas tuk tuk i zawiezie nas na dworzec – to kolejne, fantastyczne rozwiązanie kwestii kupna biletów – nie dość, że kupisz je wszędzie, to w dodatku w cenie jest transport na dworzec. Mamy 12 godzin – chcemy pokręcić się jeszcze trochę po mieście, jechać do Buddha Park (oddalony o 25 km od miasta park, w którym znajduje się ponad 200 rzeźb, w tym największa na świecie, 120-metrowa rzeźba leżącego Buddy) oraz zobaczyć Patuxai (Bramę Zwycięstwa) oraz Pha That Luang (Wielką Stupę) i That Dam (Czarną Stupę). Wymeldowaliśmy się w hotelu i zostawiliśmy na recepcji swoje bagaże.

Na śniadanie zjadamy bagietki wypełnione kurczakiem, warzywami i tuńczykiem – Laotańczycy pokochali bagietki przywiezione lata temu przez Francuzów, którzy kiedyś zrobili sobie z Laosu swoją kolonię. Po szybkim śniadaniu ruszamy w kierunku Bramy Zwycięstwa. Po drodze zaczepiliśmy uśmiechającą się do nas rodzinkę, wsiadającą właśnie do nowej Toyoty Hilux. Spytaliśmy się, czy wiedzą z którego dworca autobusowego rusza bus do Buddha Park. Odpowiedzieli, że z dworca przy Morning Market. Pokazałem mapę i poprosiłem o wskazanie gdzie to. Głowa rodziny nie potrafiła odnaleźć się na mapie. Ale nic to! „Wsiadajcie, nie będziecie iść pieszo” – powiedział z uśmiechem na ustach. Wsiadamy. Miasto „zaliczymy” po Parku Buddy.

Po 5-ciu minutach byliśmy na miejscu.

Dworzec połączony jest z ogromnym, ciekawym bazarem, na którym w większości handluje się owocami i warzywami, których nazw nie znam. Szybko zaczęli podchodzić do nas ludzie. Miejscowa kobieta spytała się, gdzie chcemy jechać . Powiedziała, że musimy jechać autobusem nr 14. Chodzimy po dworcu i szukamy „czternastki”. Większość autobusów ma swój numer napisany na kartce za przednią szybą. Nasz miał. Wsiadamy do środka. Większość pasażerów to osoby, które właśnie zrobiły zakupy na bazarze i wracają z niego, może do domów. Nie ma tutaj reklamówek, osoby z większymi zakupami trzymają je w wiaderkach, w których u nas za dzieciaka (a często nawet i do dzisiaj) trzyma się śmieci.

Ruszamy. Chwilę po odjeździe po autobusie przeciska się kobieta biorąca pieniądze za przejazd. Bilet (a raczej „przejazd” bo biletów nie wydają :) ) kosztował 6000 kipów (2,5 PLN). Jedziemy ponad 30 minut. Nawet po wyjeździe z miasta stwierdzamy, że stan dróg jest mniej więcej taki jak w Polsce. Mocno koliduje to ze stwierdzeniami, że w Laosie stan dróg jest fatalny. Czytałem bodaj dwie relacje sprzed kilku lat o Laosie. Szok, jak wszystko poszło tutaj do przodu. Podobnie jest z Internetem – jest na każdym kroku, a sieci WiFi jest dużo, dużo więcej niż w Szczecinie.

Dojechaliśmy do parku. Wstęp kosztował 5000 kipów (2 PLN), a za wniesienie aparatu dodatkowa opłata 3000 kipów. Kupujemy jeszcze wodę (2 PLN) i wchodzimy do środka. Pierwszy raz spotkaliśmy się z cykadami (sporych rozmiarów owady, najgłośniejsze owady na świecie) i wydawanymi przez nie dźwiękami. Głupio to zabrzmi, ale byliśmy przekonani, że tutaj trwają roboty i ktoś zasuwa właśnie wiertarką. Dźwięk jest niesamowity. Strasznie głośny, przechodzący z regularnego tykotania w coraz szybszy, stały, niepokojący dźwięk, który rozpędza się jak perkusja w utworze muzycznym przed wejściem refrenu albo głównej melodii. Nagraliśmy krótki filmik, kto nie słyszał cykad, może posłuchać:

Powoli wędrujemy po parku. Wchodzimy najpierw do wielkiej dyni, do której wchodzi się przez otwarte usta demona. W środku są trzy piętra, na które można się dostać po mikroskopijnych, szalenie stromych schodkach. Ze szczytu rzeźby mamy świetny widok na cały park.

Buddha Park w Laosie

Buddha Park w Laosie. Foto: Mateusz Jakubowski

Buddha Park w Laosie

Buddha Park w Laosie. Foto: Mateusz Jakubowski

Dociera do nas kolejna, świetna rzecz związana z Laosem – tutaj praktycznie nie ma turystów. Nie ma żadnych ścisków, żadnych kolejek – bajka!

Buddha Park w Laosie

Buddha Park w Laosie. Foto: Mateusz Jakubowski

Park robi naprawdę duże wrażenie. Rzeźby wydają się mieć po kilkaset lat, jednak to tylko złudzenie - tak naprawdę park powstał w 1958 roku.

Buddha Park w Laosie

Leżący Budda w Buddha Park w Laosie. Foto: Mateusz Jakubowski

Po godzinie, zlani potem, wychodzimy z parku. Czekając przy ulicy, łapiemy busa. Wracamy do Wientianu, gdzie spacerem (oraz tuk tukiem) docieramy do Patuxai (wybudowanej w 1953 roku Bramy Zwycięstwa jako hołd dla żołnierzy poległych podczas II Wojny Światowej oraz wojny niepodległościowej z Francją) – brama oraz okoliczny plac są piękne!

Wientian

Patuxai w Wientianie. Foto: Mateusz Jakubowski

Następnie jedziemy do Pha That Luang (Wielka Stupa) – jest to świątynia, która jest jednym z symboli Laosu. Nie zrobiła na nas wrażenia, jest mocno kiczowata.

Pha That Luang w Laosie

Kiczowato. Foto: Mateusz Jakubowski

Następnie ruszyliśmy do hotelu, mijając po drodze That Dam (Czarną Stupę). Dochodzimy do hotelu i pytamy recepcjonisty, czy jest możliwość skorzystania z łazienki i wykąpania się. „Oczywiście!” – mówi, wciskając nam klucze do pomieszczenia z prysznicem dla pracowników. Kąpiemy się, a po wyjściu spod prysznica żegnamy się z recepcjonistą – akurat przyszedł jego zmiennik. „Pamiętajcie tylko, żebyście o 20 na pewno tutaj byli bo transport po was przyjedzie” – mówi, a chwilę później wychodzi. Jego zmiennik natychmiast siada na krześle przed ladą recepcji, kładzie głowę na ladę i… zasypia.

Z uśmiechami na twarzy idziemy obok do restauracji, aby zjeść coś przed podróżą i zakupić prowiant na podróż.

Na jedzenie czekamy naprawdę długo. Tak długo, że poprosiliśmy o zapakowanie jedzenia od razu na wynos. Kilka minut przed 20 jesteśmy z powrotem w hotelu. Łączymy się z WiFi i zaczynamy jeść. Mija 20:00. Recepcjonista śpi dalej. Do hotelu wchodzą podróżnicy, para obładowana plecakami. Facet czeka w drzwiach, kobieta podchodzi do recepcji i mówi „Hello”. Zero odpowiedzi. Kobieta powtarza i nachyla się nad nim. Zero reakcji. I jeszcze raz. Nic. Kobieta odwraca się, krzyczy coś do swojego faceta. Wychodzą z hotelu i idą dalej.

Jest 20:10. W Laosie średnio odpowiedzialnie podchodzą do czasu. Spóźnianie się jest tutaj normą i nikt nie ma za to do nikogo pretensji. Czekamy spokojnie dalej. W międzyczasie recepcjonista przebudza się. Z zamkniętymi oczami wychodzi z recepcji i rozwala się na kanapie w holu. Chrapie.

Po jedzeniu zachciało mi się do toalety. Poszedłem do Toalety dla pracowników. Nie było w niej papieru. „Cholera!” – mówię do Ani, wychodząc z wychodka: „Muszę go obudzić”. Wiszę nad recepcjonistą i wołam „SORRY!”. Bez rezultatu. Musiałem potrząsnąć chłopakiem. Przebudza się, pyta, o co chodzi. Mówię o braku papieru toaletowego w toalecie. „proszę wejść na recepcję i poszukać w szafkach). Wchodzę na recepcję i szukam, otwieram szafkę po szafce, w jednej była kasetka z dużą ilością pieniędzy. To najlepszy przykład na to, jak wyluzowanym narodem są Laotańczycy. Znajduję papier, idę do toalety. Niedługo później wracam do Ani. Jest 20:30.

Recepcjonista przestaje chrapać, wierzymy, że to znak, żebyśmy spytali go co i jak.

Budzimy go. Pytamy o autobus. „Spokojnie, wasz transport się spóźni, ze dwie godziny temu dostałem smsa, że będą później” – mówi. Z głupkowatymi uśmiechami patrzymy się z Anią na siebie. Chłopak zasypia. Siadamy na kanapie obok i czekamy. Tuk tuk przyjeżdża po nas o 21:10. Zabieramy swoje rzeczy i odjeżdżamy, nie budząc nawet naszego towarzysza. Dojeżdżamy na dworzec i szukamy naszego autobusu. Wg planu odjechał o 21, ale nie martwi nas to. Nasz kierowca mówi, że czeka na wszystkich pasażerów którzy mają dowóz. Faktycznie, autobus czeka. Do luku wrzucamy bagaże i idziemy do wejścia. Świstki, które otrzymaliśmy w hotelu wymieniamy na bilety. Ładujemy się do autobusu i szukamy naszego łóżka. Wchodzimy na piętro i dopiero teraz widzimy, jak taki autokar wygląda. Po obydwu stronach są leżanki, a każda leżanka ma dwa numerowane miejsca.

Autobus z łóżkami w Laosie

Autobus z łóżkami w Laosie. Foto: Mateusz Jakubowski

Zastanawiamy się, dlaczego mamy bilet na miejsce nr 17 i bilet na miejsce nr 21. Dochodzimy do łóżka z nr 17 i 18. Miejsce 21 jest dwa łóżka dalej. I w łóżku leży już sobie pewien wesoły Laotańczyk. Stwierdzamy, że zajmujemy miejsce 16 i 17 w dupie mamy fakt, że dostaliśmy bilet na miejsce 17 i 21 – zresztą, co to za bezsens, że razem kupiliśmy bilet i razem wymienialiśmy świstek na bilety i nie dostaliśmy biletów obok siebie? Rzucamy się na łóżko i kłócimy o to, kto zajmie miejsce przy oknie. Silniejszy i „mniej piękniejszy” wygrał, Ania musiała zadowolić się miejscem obok. Po kilku chwilach wszyscy byli już na miejscach, praktycznie wszystkie miejsca były zajęte. Na nasze „nielegalnie” zajęte miejsce nikt nie przyszedł.

Na piętro wchodzi kontrolerka biletów.

Po kolei bierze od każdego bilet i nadrywa go. Dochodzi do nas. Dajemy bilety. Babeczka bez słowa nadrywa jeden bilet, a bilet nr 21 trzyma w ręce i ręką pokazuje nam, żeby jedna osoba z nas tam poszła. Mówię do kobiety, że podróżujemy razem i razem będziemy spali. Kobieta uśmiecha się i odpowiada „yes, yes”, pokazując na łóżko nr 21 i nr 21 na naszym bilecie. „Droga pani, ale mówię przecież, że jedziemy razem, razem kupiliśmy dwa bilety, więc dlaczego nie dostaliśmy numerów obok siebie?” – pytam. „Yes yes” – odpowiada, pełna uśmiechu Laotanka, znów pokazując łóżko nr 21 ręką. Irytujemy się z Anią. „Nie będziemy leżeli osobno z innymi ludźmi, razem kupiliśmy bilet i razem będziemy tutaj leżeć” – mówię te słowa, podczas gdy Laotanka podchodzi do łóżka numer 21, puka ręką w ten numer i macha do mnie ręką, abym tutaj się położył. Odwracam się do szyby i nakrywam głowę kołdrą. Kobieta schodzi na dół autobusu.

Po chwili wraca z dwoma mężczyznami – kierowcą i kimś jeszcze.

Podchodzą do nas i tym razem kierowca pokazuje numer na bilecie i wskazuje ręką na łóżko nr 21. Znów powtarzam, że bilety kupiliśmy razem i razem będziemy spali. Kierowca jest nieubłagany. Bez słów i bez reakcji wskazuje, że jedno z nas musi iść na łóżko nr 21. Lekka konsternacja. Socjalistyczne towarzystwo zaczyna rozmawiać ze sobą po laotańsku. „Moment!” – woła jakiś Laotańczyk-pasażer, siedzący z przodu autobusu. Podchodzi do nas, mówi, że on „speak little english, what do you want?”. Mówię szybko, że nie pójdziemy na miejsce 21 bo razem jesteśmy, razem kupowaliśmy bilet i razem będziemy spali. „Ok, ok!” – powiedział Laotańczyk i w swoim języku zwrócił się do wielkiej trójcy. Chwila rozmowy, żywiołowa wymiana zdań… „Ok, możecie tu zostać i spać razem!” – mówi, a reszta wywala w naszym kierunku szczere, triumfalne uśmiechy. Alleluja! Szczęśliwi nakrywamy się kołdrą i czekamy na odjazd.

Chwilę po 22 ruszamy. Godzina opóźnienia. Przed nami 670 km drogi. Planowo o 6 rano mamy być na miejscu. Mimo ogólnego zmęczenia, nie idziemy spać. Zafascynowani leżymy i patrzymy za okno. Na opuszczane powoli miasto i oddalające się światło bijące ze starych, rtęciowych latarni. Na wyrastające wsie, sięgające swoim zasięgiem granic miasta. Ciągnące się kilometrami, wyposażone w światło, oraz elektryczność. W chwili obecnej jednak śpiące. Tutaj nie siedzi się po nocach, tryb życia jest zgodny z budzącym się i zasypiającym słońcem. Po kilkudziesięciu minutach i my zamykamy oczy. Przez całą drogę obudziliśmy się tylko raz – droga była cała dziurawa i nie dało się spać. Na szczęście trwało to tylko koło 30 minut. Jest już wczesny ranek, zaczyna się rozjaśniać. Spoglądam na telefon. Podobno w Laosie jest problem z zasięgiem. Tak jak prąd, jest on tylko w miastach. Przejechaliśmy już jakieś 500 kilometrów – telefon stracił zasięg tylko 2 razy. Patrzę przez okno na machającego do mnie Laotańczyka. Wracam do snu.

Druga część, poświęcona Pakse, wypożyczeniu skutera, walkom kogutów i tak dalej... dostępna pod tym linkiem: Relacja z Laosu - część II.


Tagi: Laos  
o autorze  |   o stronie  |   reklama  |   kontakt  |   polityka prywatności  |   Regulamin
Copyright 2012-2023 © TanieZwiedzanie.com. Wszelkie prawa zastrzeżone
×

Naucz się tanio podróżować - kup moją książkę!

Wydałem książkę. 288 stron praktycznej wiedzy, bez lania wody i ogólników. Dowiedz się, jak kupować tanie bilety lotnicze, spać niedrogo na całym świecie i jak najtaniej podróżować wewnątrz konkretnego kraju.

Cena 49.99zł, wysyłka w ciągu 24h.

KUP TERAZ