Relacja z podróży - Laos - część 2

Pakse w Laosie

Nasza wielka trasa - na niebiesko loty, na zielono transport lądem.

Kliknij tutaj, jeżeli chcesz przeczytać najpierw pierwszą część relacji z Laosu.

O 6:40 dojechaliśmy do Pakse (Pakxe). Na szczęście ulewa się skończyła – Chwilę po 6-tej nastąpiło oberwanie chmury. Woda lała się z nieba strumieniami, a kanały retencyjne obok drogi zapełniły się świeżą deszczówką. To niewyobrażalne, jaką ulgę przynosi tutaj deszcz. Przez jakieś 2 godziny było fantastycznie. A później przedstawienie zaczynało się od początku – wzeszło słońce, rozpoczął się ukrop, a parująca na chodnikach woda trudziła oddychanie.

Pakse w Laosie

Kwitnące i pachnące Pakse. Foto: Mateusz Jakubowski

Nie mając wykupionego noclegu ruszyliśmy spacerem do miasta. Usiedliśmy w hotelu na rogu nieznanej ulicy i wypiliśmy przepyszną, laotańską kawę. W międzyczasie połączyliśmy się z wifi aby zorientować się w cenach hosteli. Niecałe 30 złotych za dwuosobowy pokój w najtańszych Guest House’ach. Na mapie zaznaczam sobie tanie noclegi w okolicy. Pierwszy jest niedaleko, zaraz obok szpitala. Idziemy do niego.

Dochodzimy do szpitala, patrzymy na mapę z której wynika, że guest house leży na jego terenie. Idiotyczne, ale teren wielki i kto wie… Mijamy oddział chorób zakaźnych i wchodzimy na oddział położniczy. Stojącemu przy drzwiach mężczyźnie pokazujemy mapkę, mówimy nazwę miejsca. Zarzeka się, że „tak”, że to „tutaj” – każe nam iść do budynku po drugiej stronie uliczki. Idziemy tam. „Oddział Chorób Wewnętrznych” – głosi tablica na drzwiach. Pytamy jeszcze kilku osób. Tradycyjnie, jak to w Azji, kilku mówi, że to na terenie szpitala (był naprawdę duży), a kilku mówi, że to oczywiście nie tutaj. Na mapie jak byk zaznaczone jest, że to budynek na plombie ze szpitalem. Za szpitalem znajdujemy fantastyczny budynek z wiadomością dla Cristiano Ronaldo. Czuję się w obowiązku, aby ją przekazać:

Pakse w Laosie

Real czy Barcelona? Ta rywalizacja trwa nawet w szpitalu w Laosie. Foto: Mateusz Jakubowski

Rezygnujemy z dalszych poszukiwań „szpitalnego hotelu”, ruszamy dalej. W którym kierunku? Włączam mapę. Zacina się. A po kilku minutach zacina się telefon. Cóż, to jeden z największych minusów „Androida”. Idziemy w lewo, wzdłuż rzeki. Mijamy kawiarnię w której wypiliśmy kawę. Wychodzą do nas dwie osoby z tej kawiarni i pytają czy wszystko ok. Tłumaczymy, że trochę się zgubiliśmy i idziemy szukać noclegu, ale niezbyt zrozumieli. Zaoferowali za to, żebyśmy powiedzieli gdzie nasz hotel to nas zawiozą. Dziękujemy i idziemy przed siebie. Po kilku minutach mijamy „tourist info”. Akurat dwie dziewczyny go otwierają. Dostajemy od nich mapę oraz nazwy kilku najtańszych hosteli. Dowiadujemy się, że idziemy w dobrym kierunku. Za jakieś 200 metrów dojdziemy do skrzyżowania z główną ulicą miasta.

Pakse w Laosie

Główna ulica w Pakse. Foto: Mateusz Jakubowski

Docieramy do Sedone River Guesthouse – zasyfiałego, ale jednego z najfajniejszych miejsc noclegowych w których byłem. Był to duży teren zieleni; po lewej stronie był długi, wąski budynek z pokojami, pośrodku placu był domek rodziny, która prowadziła ten guesthouse, natomiast po lewej był największy budynek, z bardzo wysokim sufitem – była tam recepcja, wspólna toaleta oraz dwa pokoje wieloosobowe. Całość była ogólnie przearanżowanymi ruinami jakiegoś zakładu, fabryki, czy może warsztatu związanego z samochodami (wydaje mi się to najbardziej prawdopodobne). Po krótkich negocjacjach ustaliliśmy z właścicielem cenę. Wzięliśmy pokój z łazienką na 3 dni, zapłaciliśmy 60 PLN. Weszliśmy do pokoju, na łóżku mieliśmy gościa – wielkiego żuka, który na nasz widok i zapalone światło uciekł pod łóżko. Szybki prysznic i wyjście na miasto.

Pakse pokochaliśmy od razu, będąc jeszcze na spacerze w trakcie poszukiwania noclegu. Piękna panorama, niska i ładna kolonialna zabudowa. Wspaniali, uśmiechnięci ludzie. Jedna, główna droga i niesamowity, chilloucik wiszący w powietrzu. Najedliśmy się w indyjskiej knajpie (obiad za około 7 PLN) i ruszyliśmy na dalszy spacer. Zwiedziliśmy świątynie oraz pobliskie uliczki. Tutaj aż chce się być – ludzie uśmiechają się do Ciebie, próbują z tobą rozmawiać (ale znajomość angielskiego im nie pozwala), jest zielono, ulice są zasypane kwiatami i pięknie pachnie… Bajka – mimo, że widzimy czasem turystów, to ludzie nie patrzą tu jeszcze na nas, jak na wypchany portfel – są bardzo życzliwi i równie nami zaciekawieni.

Pakse w Laosie

Jedna ze świątyń w Pakse. Foto: Mateusz Jakubowski

Po drodze mijamy Alisa Guesthouse, gdzie jest wypożyczalnia skuterów. Obiecałem sobie, że na tym wyjeździe przejadę się pierwszy raz w życiu na skuterze. Tak, Azja i jej magiczny ruch uliczny to idealne miejsce na naukę jazdy na skuterze :) Wchodzimy do środka i pytamy o cenę. Automat kosztuje 100 000 kipów za dzień (45 PLN), natomiast manualna skrzynia biegów to koszt 60 000 kipów (27 PLN). Oczywiście jesteśmy oszczędni więc wybieramy gorszy wariant. Targujemy się mocno i wynajmujemy skuter na dwa dni za około 35 PLN. Wypełniam dokument wynajmu, oddaję swój paszport (na moich oczach zostaje umieszczony w koszulce, koszulka zostaje zaklejona taśmą i przyklejona z każdej strony do zeszytu klientów. Recepcjonistka kładzie kluczyk na ladzie i mówi: „to ten czerwony skuter”. „Dobrze, dobrze, ale mam pewien problem” – odpowiadam pewnym, cwaniackim głosem, „nigdy nie jeździłem na skuterze, mógłbym prosić o jakąś krótką instrukcję?”. „Nie ma problemu!” – odpowiada, krzycząc następnie na całe gardło: „Noy! Noooy!”. Po chwili z zaplecza wychodzi niziutki, wychudzony osobnik. Zabiera mnie na kurs.

Kurs nauki jazdy na skuterze

„It’s easy” – mówi Noy, wkładając kluczyk do stacyjki. Przekręca kluczyk, mówiąc w międzyczasie „tak start”, „tak gaz” – pokręcając rączką; „tu hamulce, a tu biegi” – dodaje, pokazując na małe pedały przy oparciu na nogi. Kurs trwał maksymalnie 5 sekund. Proszę Anię, żeby na razie nie wsiadała bo wolałbym najpierw samodzielnie przejechać kilkadziesiąt metrów. Nie mam pojęcia jak wjechać na drogę i wcisnąć się między jeżdżące skutery i samochody. „Pokaże ci co i jak” – mówi mój instruktor. Schodzę ze skutera, a na moje miejsce siada Laotańczyk. Zaprasza mnie, żebym usiadł z tyłu.

Dochodzi do idiotycznej sceny. Malutki, ciemnoskóry Azjata jedzie z wielkim, białym, łysym gościem główną ulicą miasta. Obciążony mną tył skutera woła o pomoc. Ludzie na ulicach zwalniają, niektórzy wyciągają aparaty. Przejeżdżamy może z 200 metrów i zawracamy. Zamieniamy się miejscami, przeganiam Noya, mówiąc, że sam pojadę. Czekam, aż na drodze będzie dużo miejsca. Wjeżdżam. Powoli się rozpędzam. Zmieniam bieg. Cholera. Właśnie zdaję sobie sprawę, że bardzo ciężko jest zmienić bieg. Byłem pewien, że to brak mojej wprawy. Dopiero później dowiedziałem się, że skrzynia biegów była strasznie zjechana i to dlatego. Przejeżdżam łącznie około 500 metrów, zawracając kilka razy na głównej ulicy i poznając specyfikę jazdy. Okazało się, że jest ona dość banalna, a jak tylko nauczyłem się panować nad skuterem uznałem, że w Azji małe miasta ze średnim natężeniem ruchu są do ogarnięcia nawet dla amatorów jednośladów.

Ruszamy na stację benzynową (w cenie jest pusty bak – i pusty można oddać), tankujemy i pytamy się, jak dojechać do Champasak – to liczące ponad 10 000 mieszkańców miasteczko, które kiedyś było bardzo ważnym miejscem tej okolicy (było stolicą istniejącego tu kiedyś królestwa). Jakieś 10 km za Champasak znajdują się ruiny khmerskiej świątyni Wat Phou – chcemy tam dojechać. Wskazówka jest krótka: musicie przejechać most i skręcić w któreś lewo, pierwsze, może drugie, może trzecie. Więcej nie pamiętali. Jedziemy główną ulicą.

Z każdą chwilą jechało się coraz łatwiej. Cóż, dużym ułatwieniem było to, że droga miała 3 pasy i była prosta jak dzisiejsza matura. Skutery i samochody mijają nas, trąbią przy tym niemiłosiernie. Dojeżdżamy do skrzyżowania. Sygnalizator zmienia się z zielonego na czerwone. Musimy się zatrzymać. Ale żaden inny samochód się nie zatrzymuje. Na skrzyżowaniu jeżdżą teraz wszyscy, z każdej strony. Przestraszeni też wjeżdżamy. Okazuje się to dużo prostsze niż wygląda. Taki przejazd to po prostu szybka kalkulacje – w ciągu samochodów i skuterów szukasz luki przez którą zdążysz przejechać. Zdążę przejechać przed autem i skuterami które akurat wjeżdżają z prawej strony skrzyżowania. Przyciskam gaz i przejeżdżam im przed maską, oni trochę zwalniają. Nie zdążę za to przejechać przed tymi, którzy na skrzyżowanie wjechali z lewej strony. Mocno zwalniam i ruszam zaraz za nimi. Autobusy, tiry i inne duże cuda rządzą na ulicy, nie zwalniają, zazwyczaj nie patrzą innych i na nie trzeba uważać. Znów jedziemy prosto, dojeżdżamy do ronda i widzimy już most. Widok jest przepiękny. Most jest naprawdę potężny (wybudowany we współpracy z Japonią), a w tle za mostem widać góry ze złotym buddą w tle.

Most w Pakse w Laosie

Most w Pakse. Foto:  Axel Drainville, flickr.com

Wyjeżdżamy mostem z miasta. Ładna, szeroka droga zamienia się w wąską jednopasmówkę bez pobocza. Mijamy jedno skrzyżowanie, drugie… Tutaj jedzie się dużo gorzej. W pewnym momencie na nasz pas wjeżdża autokar, mija Laotańczyka wiozącego swój dobytek na przeciążonym skuterze, jedzie prosto na nas. Mocno daję po hamulcach, pomagając sobie nogami, zjeżdżamy na piaszczysty fragment obok jezdni, zatrzymując się tuż obok spadu do rowu. Wyłączam skuter, musimy złapać oddech i napić się. Zaparkowaliśmy obok malutkiej wioski, z której przyglądają nam się ludzie. Idziemy do nich z mapą, aby spytać się, gdzie jest zjazd w kierunku Champasak. Kobieta speszona chowa się do domku, pozostaje uśmiechający się do nas, staruteńki Laotańczyk, Na słowa „Champasak” i „Wat Phu” pokazuje nam, że musimy jechać jeszcze prosto. A następnie zaprasza nas do stołu. Na liściu ma rozłożony ryż, a obok dużą misę z krewetkami i zieleniną w jakimś sosie. Pięknie dziękujemy (mając wyrzuty sumienia, bo nagabywał bardzo mocno, tłumaczyliśmy się pokazując na zegarek, że czasu nie mamy) i pojechaliśmy.

Oryginalny ruch uliczny. Foto: Anna Hołowko

Intuicyjnie, na pierwszym skrzyżowaniu skręcamy w lewo. Po chwili wymijający nas skuter zrównuje się z nami, a prowadzący go chłopak pyta, skąd jesteśmy i jak nam się tutaj podoba. Pytamy, czy jedziemy w dobrym kierunku, odpowiada, że tak. Jedziemy wzdłuż ciągnących się wiosek mając wspaniałe góry na horyzoncie.

Kurs do Champasak

W drodze do Champasak. Foto: Mateusz Jakubowski

Mijając kolejne kilometry uświadamiamy sobie, o co chodzi z tym, że w Laosie żyje się na wsi. Państwo ma 6,5 miliona mieszkańców, z czego tylko niewiele ponad pół miliona mieszka w mieście (Stolica kraju, Wientian, największe miasto w Laosie, ma niecałe 200 000 mieszkańców, żadne inne miasto w Laosie nie ma więcej niż 100 000 mieszkańców). Cała reszta żyje na wioskach. Zastanawialiśmy się, jak może to wyglądać. 6 milionów mieszkańców na wioskach?

Wypas na boisku. Foto: Mateusz Jakubowski

Teraz już wiemy – wsie ciągną się po obu stronach drogi praktycznie przez cały czas. Co kilkanaście metrów wyrasta nowa wieś, zaczynająca się przy drodze - praktycznie każda wioska ma przy ulicach  wystrugane z drewna stragany, na których mieszkańcy handlują tym, co sami wytwarzają, czy hodują – warzywami, owocami, drewnianymi koszykami, a także wodą i zimnymi napojami. Od drogi taka wieś idzie coraz dalej, w głąb gęstej dżungli. Same wioski są niesamowite. Domki budowane są na palach. Tak wysokich, że zazwyczaj między ziemią a domkiem jest około 3 metrów. Dzięki temu, życie mieszkańców wioski toczy się w cieniu pod chatą. Mijamy urzekające widoki. W jednej wsi bardzo wiele osób siedzi i dyskutuje pod jednym z domków, w innej dzieciaki i dorośli grają w piłkę, a kobiety przygotowują jedzenie.

Kurs do Champasak

W drodze do Champasak. Foto: Mateusz Jakubowski

Powszechnym widokiem są domki, które pod spodem mają wybudowane „leżaki” – coś jakby drewniana leżanka/płaska paleta postawiona na słupkach. Na takich leżankach leżą sobie Laotańczycy i obserwują, co się dzieje wokół. Na ulicach kłębi się od kogutów, kur, krów, świni, wołów i dzieci, które machają do nas na każdym kroku. Niestety, ale kiedy schodzimy ze skutera, boją się podejść. Ale z zaciekawieniem obserwują i machają.

Kilkukrotnie zatrzymujemy się w wioskach, aby kupić wodę. Pod jedną z takich anonimowych wiosek zaczepiają nas mieszkańcy.

Zaproszono nas na walki kogutów. Nigdy takowych nie widzieliśmy. Chętnie idziemy. Dwóch właścicieli napuszcza na siebie swoje koguty, prowokując je i podsuwając do siebie. Po chwili obydwa są puszczone i rozpoczyna się walka.

walki kogutów w Laosie

W drodze do Champasak. Foto: Mateusz Jakubowski

Koguty walczą jakieś 15 minut, dziobiąc i skacząc na siebie. Stoczyły zaparty bój. Jeden nie miał już siły, co jakiś czas, przy atakach swojego przeciwnika przewracał się. W końcu nastał koniec, przy ataku wygrywającego nie próbował się już nawet bronić  - wtedy obydwa koguty zostały wzięte przez swoich właścicieli. Kogut ma instynktowne odruchy obronne i automatycznie spina się do obrony gdy atakuje go przeciwnik. Brak odruchu podczas ataku koguta odbiera się tutaj jako koniec walki i wygraną przeciwnika. To nie była walka na śmierć i życie. Po niedługim czasie poległy kogut śmigał już samodzielnie po wiosce. Oglądanie tej walki było całkiem ciekawe. A kto myśli, że nie mamy serca i takie walki są okrutne, niech pamięta, że rosół, albo filet na obiad też jest z kurczaka.

Dla osłody, w międzyczasie młodzi pokazują nam urodzone niedawno szczeniaki.

Słodko. Foto: Mateusz Jakubowski  

 Ruszamy dalej. Po około 40-tu kilometrach dojeżdżamy do Champasak. Nie ma w nim tak naprawdę nic ciekawego. To malutkie miasto ze sklepami i kilkoma hostelami. Ruszamy dalej, do świątyni Wat Phu. Po przeszło 10-ciu kilometrach dojeżdżamy.

Parkujemy na parkingu i ruszamy przed główne wejście. Płacimy 100 000 kipów za dwa bilety (22 PLN za osobę), Podjeżdża po nas duży meleks. Jedziemy jakieś 300 metrów, pod ścieżkę prowadzącą do ruin. Słońce pali niemiłosiernie, jest 37 stopni Celsjusza, a sucha, zmęczona ziemia pełna jest agresywnego, rozpalonego do czerwoności pyłu, który unosi się przy każdym podmuchu gorącego wiatru i przykleja do spoconego ciała zamieniając się w warstewkę błota. Wokół unoszą się dźwięki cykad, otaczają nas góry.

Idziemy spacerem ścieżką prowadzącą do świątyni. Kompleks został zbudowany w XI wieku n.e., jednak ze starych ksiąg wiadomo, że pierwsza zabudowa i cywilizacja pojawiła się tutaj w V lub VI wieku n.e. Miejsce powstało w czasach, kiedy tereny te wchodziły w skład Imperium Khmerskiego – tego samego, które stworzyło słynne Angkor Wat i cały kompleks Angkor w Kambodży. Miejsce jest niezwykłe i warto się do niego udać, nawet wtedy, kiedy na naszej dalszej drodze znajduje się Kambodża i kompleks Angkor.

Znów doświadczamy tej niesamowitości, pustki i samotności. Brak turystów jest fantastyczny i oszałamiający. Czujemy się jak odkrywcy, którzy stąpają po świeżo odkrytych ruinach. Uczucie absolutnie nieosiągalne w zawalonym tysiącami turystów Angkor. Wspaniałe.

Cały kompleks jeszcze do niedawna leżał odłogiem, zarośnięty postępującą naturą. Dopiero od kilku lat władze (we współpracy z francuskimi archeologami i inżynierami) odnawiają zawalone, wiekowe budynki i przywracają im dawny kształt.

Ruiny Wat Phou w Laosie

Wat Phou w Laosie. Foto: Mateusz Jakubowski

Ruiny Wat Phou w Laosie

Wat Phou w Laosie. Foto: Mateusz Jakubowski

Ruiny Wat Phou w Laosie

Wat Phou w Laosie. Foto: Mateusz Jakubowski

Po dwóch godzinach zwiedzania, wróciliśmy na skuter i ruszyliśmy w drogę powrotną. Zmęczone słońce chowało się za górami. Mieliśmy przepiękne widoki. Mijaliśmy szałasy ze światłem w środku i włączonymi plazmowymi telewizorami. Dojeżdżamy spokojnie do miasta, a ja zastanawiam się, jak opisać sposób poruszania się skuterem po azjatyckim mieście. Cały ten, na pozór, chaos na drogach, ma sens i można dość łatwo się w tym połapać. Kierowcy trąbią nagminnie. Nie jest to jednak agresywne trąbienie krzykaczy, tak jak w Polsce, a trąbienie dla informacji. Jak to wygląda? Łatwo: ktoś chce Cię wyprzedzić – trąbi, ktoś chce dać Ci znać, że jest za twoimi plecami – trąbi. Ponadto na trasie, identycznie jak w Super Mario, pojawiają się bossowie – w tym przypadku tiry i autokary. Są większe i nie zwracają na nic uwagi. Jeżeli na takiego trafisz, licz się z tym, że zaraz możesz być zmuszony zjechać na pobocze – o ile jest. Jeżeli nie ma, kombinuj.

Dojeżdżamy do naszej noclegowni. Rodzinka jeszcze nie śpi. Siedzi na murku przed domkiem. Porozmawialiśmy trochę i wypiliśmy piwko. Są drugim pokoleniem prowadzącym to miejsce. Tata właściciela stworzył i prowadził to miejsce. Syn dostał je w opiekę po latach. Teraz jest tutaj z całą swoją rodziną i dzień w dzień całe ich życie toczy się na tym murku. Albo na krześle i kanapie w repecji. Albo na schodach. Kobieta zajmuje się dziećmi, mężczyzna zajmuje się obiektem. A że nie ma co robić, to siedzi sobie cały czas i cieszy się życiem. To taka urocza forma wegetacji - w sumie po co człowiekowi więcej? Na osobności spytałem właściciela, czy jest szczęśliwy. Jest. Bardzo. Ma rodzinę, ma co do gara włożyć. Jest w bajce. Nie wiedziałem gdzie zostawić skuter na noc, ale głowa rodziny powiedziała, że się nim zaopiekuje – i wstawiła go do siebie do domku. Idziemy wziąć prysznic i spać. Przed zgaszeniem światła w naszym pokoiku pojawił się gość:

W drodze do Champasak. Foto: Mateusz Jakubowski

Nie wiedzieliśmy co robić, a pająk, wielkości mniej więcej dłoni Ani, patrzył się na nas przyjacielsko. Powiedziałem, że jesteśmy z Polski. Pająk oburzył się i sobie poszedł. Zamknęliśmy drzwi i poszliśmy spać.

Nie wyszła nam pobudka o 9 – wstaliśmy chwilę po 10. Prysznic, śniadanie i na skuter – dzisiaj poszukamy wodospadów – w okolicy 100 km od Pakse znajdziemy teoretycznie 6 wodospadów (tyle zaznaczonych było na mapce, którą dostaliśmy w centrum turystycznym), w praktyce jest więcej, tylko nie są zaznaczone na mapie (słabe mapy to jedna z cech tej części Azji). Drogą nr 13 (jedyną dużą ulicą w mieście) zjechaliśmy na sam dół Pakse, a na rondzie podjęliśmy decyzję, że jedziemy w lewo (wg mapy wodospady są i jadąc w lewo i w prawo. Jedziemy kilkadziesiąt kilometrów. Dojeżdżamy do dużego skrzyżowania, na którym są tabliczki z napisem „waterfall” i liczbą kilometrów do pokonania w każdym kierunku.

Jedziemy w lewo bo tam najmniej kilometrów.

Po jakimś czasie skręcamy w boczną uliczkę. Rozpędzamy się. Za cholerę nie chciał mi wskoczyć piąty bieg. Raz po raz naciskam wajchę zmiany biegów i nic. W końcu zarzuciło skuterem i wypadliśmy z ulicy, jadąc około 60 km zjechaliśmy z asfaltu na drobne kamyki usypane wzdłuż drogi. Pomagając sobie nogami, hamując nimi, zatrzymaliśmy się. Uff. Z wioski wychodzi dwóch starszych Laotańczyków. Pytają, czy wszystko ok. Przekonuję, że to było specjalnie, taki ze mnie uliczny zawadiaka. Kupujemy wodę, łapiemy oddech i wjeżdżamy w drobniutką ulicę między dwiema wioskami. Po drodze biegają kury, nawet na jedną prawie wpadliśmy, ale suma summarum udało się nam w ekwilibrystyczny sposób ominąć ją, zjeżdżając na sąsiedni pas i zajeżdżając samochodowi drogę. Wjeżdżając pod prąd zatrąbiłem jednak, więc wszystko jest ok.

Po kolejnych kilometrach dojeżdżamy do budki położonej przy ulicy. Wychodzi z niej kobieta i macha do nas. Zatrzymujemy się. Żeby jechać dalej, turyści muszą zapłacić. Płacimy mała kwotę (kilka PLN w przeliczeniu, na którą dostajemy potwierdzenie). Jedziemy dalej. Wioski po obu stronach ulicy skończyły się. Zamiast tego z obydwu stron zasypują nas gęste palmy, wielkie bambusy, po niebie snują się leniwie wielkie motyle, a z ziemi wyrastają… ananasy. Heh, człowiek codziennie uczy się czegoś nowego – szczerze przyznam, że zarówno ja, jak i Ania myśleliśmy, że ananasy rosną na drzewach. Nie wiedzieliśmy, że ananasy rosną tak:

ananasy w Laosie

Tak rosną ananasy. Foto: Mateusz Jakubowski

Ruszamy dalej. Po paru kilometrach kończy się ulica, a zaczyna ścieżka do dżungli. Zostawiamy skuter i idziemy przed siebie. Wiemy, że niedługo będziemy przy wodospadzie – wielkie ilości wody rozbijające się o twarde skały słychać już z daleka. Po kilkuset metrach dochodzimy do wodospadu.

Wodospad w Laosie

Jeden z wodospadów w Laosie. Foto: Mateusz Jakubowski

wodospad w Laosie

Jeden z wodospadów w Laosie. Foto: Mateusz Jakubowski

wodospad w Laosie

Jeden z wodospadów w Laosie. Foto: Mateusz Jakubowski

Ale tu pięknie! Gdyby tylko nie ta pogoda. 40 stopni i wielka wilgotność daje nam w kość, a pot leje się z nas strumieniami. Mimo to siedzimy nad wodą i nie chcemy wracać. Planowaliśmy zaliczyć kilka wodospadów, stwierdziliśmy, że wolimy dłużej tu posiedzieć, a 2-3 nam spokojnie wystarczą. Po jakimś czasie ruszamy. Wydreptaną ścieżką idziemy dalej. Po jakimś kilometrze trafiamy na jeszcze jeden wodospad. Nie było go na naszej mapie. Kilka metrów od nas dostrzegamy dużego, może 3 metrowego węża, połykającego wielką rybę. Machamy sobie na dowidzenia i wracamy się.

ananasy w Laosie

Drugi wodospad. Foto: Mateusz Jakubowski

Mijamy i odwiedzamy wioskę po drodze. Widać jednak, że to wioska bardziej pod turystów, dzieciaki rzucają się od razu na Anię, która daje im mango. Następuje wielka uczta.

Gdzieś w Laosie. Foto: Mateusz Jakubowski

Fotogeniczna kura. Foto: Mateusz Jakubowski

Pięknie. Foto: Mateusz Jakubowski

ananasy w Laosie

Śliczne dzieciaki. Foto: Mateusz Jakubowski

Niedługo później wracamy do skutera i jedziemy w drogę powrotną.

Droga w Laosie

W drodze do Champasak. Foto: Mateusz Jakubowski

Dojeżdżamy do Pakse. Oddajemy skuter, idziemy na kolację, a następnie, już u nas w guest housie kupujemy bilety na autobus do Si Phan Don - rzecznego archipelagu na Mekongu. Wybieramy wyspę Don Det. 60 000 kipów (27 PLN) za jeden bilet (w cenę wchodzi transport z GH na dworzec, transport oraz kurs łódką na wyspę). Ruszamy jutro o 8:00.

Następnego dnia przyjechano po nas z półgodzinnym opóźnieniem. Sam kurs był dość krótki. Po godzinie jazdy byliśmy już na łódce zmierzającej na Don Det. Znów mieliśmy piękne widoki.

Don Det w Laosie

Ruszamy na Don Det. Foto: Mateusz Jakubowski

Don Det to malutka wysepka, którą da się obejść w godzinę. Pełno tutaj bungalowów – malutkich, drewnianych domków, w których znajdziemy jedynie łóżko. A do tego dziesiątki knajp i pubów. I nic więcej. Wykupujemy nocleg w jednym z takich domków (50 000 kipów, około 22 PLN za dwuosobowy bungalow).

plaża w Don Det w Laosie

Plaża w Don Det. Foto: Mateusz Jakubowski

Cały archipelag Si Phan Don należy do bardzo dziwnych miejsc. To jedna z azjatyckich stolic ćpania i chlania (nazywana oficjalnie dosyć ładniej: backpakerskim rajem). Niestety nie wiedziałem o tym – za azjatycki raj dla ćpunów uznawało się położone jakieś 200 km na północ od Laosu, miasteczko Vang Vieng – wielu wytrawnych backpackerów, wyzwolonych podróżników jeździło tam się wyluzować. Turyści całkowicie zmienili to miejsce – większość miasta i okolic zaczęło żyć z ćpania i chlania przyjezdnych.

Zrobiono prowizoryczne atrakcje dla turystów – wielką huśtawkę oraz zjeżdżalnie, z której spada się jakieś 15 metrów do wody. Największą atrakcją stało się jednak pływanie na dużych, dmuchanych kołach. Pijani/naćpani podróżnicy wskakiwali na takie koło i „sru!” – sącząc piwo płynęli sobie z prądem Mekongu. Vang Vieng stało się światowym centrum darwinizmu, pokazującego, jak słabe i durne jednostki odpadają z tego pięknego świata. W mieście często ginęli turyści. Na różne ciekawe sposoby – albo się topili, albo przedawkowywali narkotyki, lub po prostu nie trafiali w wodę po skoku ze zjeżdżalni (która otrzymała dzięki temu świetną nazwę: zjeżdżalnia śmierci). Takie było Vang Vieng. Było.

Jak już pisałem, nasz wyjazd był mega spontaniczny i nieprzygotowany. Pierwszy raz w życiu podróżowaliśmy bez przygotowania i rozeznania. Nie wiedzieliśmy o tym, że Vang Vieng przestało być ćpalnią. I całe to bydło z Vang Vieng przeniosło się na Si Phan Don, gdzie właśnie jesteśmy. Dlaczego? 2011 rok był rokiem, w którym komunistyczne władze Laosu powiedziały: „Dość”. Na Vang Vieng trwała wieczna impreza. W niecałe 12 miesięcy zginęło tutaj 27 turystów. Kilkuset raniło się. Wielu stało się niepełnosprawnymi. Władza zdecydowała się z tym skończyć – nakazała zamknięcie pubów w Vang Vieng, zabroniła głośnego puszczania muzyki, a na wybrzeże wysłała robotników, którzy zburzyli prowizoryczne zjeżdżalnie. „Podróżnicy” przenieśli się na Don Det i inne wyspy w okolicy.

Don Det w Laosie

Główna (i praktycznie jedyna) ulica w Don Det. Foto: Mateusz Jakubowski

Mimo wszystko próbowaliśmy wycisnąć z tego miejsca ile można. Bo Don Det to wciąż malutki, azjatycki raj – senna wysepka, na której czas się zatrzymuje. Malutkie bungalowy z rozwieszonymi hamakami na werandach. Przyjechaliśmy tutaj, aby się poobijać, leżeć cały dzień w hamaku patrząc na łodzie pływające po Mekongu, wypić piwko, zagrać w karty, poczytać. Zaszyliśmy się na końcu wyspy, w miarę cichym miejscu. W brzydkim bungalowie bez okien (była tylko metalowa kratka), zerwaną moskitierą (mieliśmy ją poprawić, ale poczuliśmy klimat Don Det i… nie mieliśmy na to mocy).

Na wyspie są informację, że o 22 wyłączany jest prąd. Wielki napis informujący o tym jest na naszych drzwiach wejściowych. Pierwszego dnia zapytałem się z ciekawości właścicielki bungalowów jak to wygląda – czy nigdzie na wyspie nie ma prądu? O której włączają go z powrotem? „Aaaa to stare jest i nieaktualne” – mówi właścicielka. Prąd jest już cały czas. Nie pamiętała od kiedy tak jest. Stwierdziła, że szkoda czasu na ściąganie tych informacji jak nikomu nie przeszkadzają. Podobnie starą informacją jest brak internetu. Teraz, całą dobę jest tutaj wifi praktycznie w każdej knajpie i każdym guest housie.

Don Det w Laosie

W drodze do Champasak. Foto: Mateusz Jakubowski

Wylegiwaliśmy się na hamakach, mając piękny widok na Mekong i okoliczne wysepki.  Alkohole były strasznie tanie, jedzenie również. Warto jednak pamiętać, że jest tutaj jakieś 10-15% drożej niż w reszcie kraju. Do tego fatalny kurs wymiany walut, pieniądze trzeba wymienić przed dostaniem się tutaj. Na głównej ulicy ciągnie się jedna, wielka impreza, wokół czuć zapach maryśki, a kelnerzy z knajp zaczepiają nas i zapraszają na grzybki, albo chociaż skręta. Wieczorami wyspa jest jedną wielką ćpalnią, narkotyki można bez problemu zamówić na barze – marihuana? Opium? Grzybki? Nie ma sprawy. Praktycznie w każdej knajpie jest menu, w którym rozpisane są przysmaki przeznaczone dla przyjezdnych. Jeżeli macie więc ochotę na „omlet z marihuaną”, „opiumowy szejk”, lub hit wśród białasów – zielona pizza – wpadajcie do Laosu, kołki. Jakieś 30 procent osób pracujących w pubach i restauracjach to białasy, w większości z Europy lub USA, którzy w zamian za pracę jako kelnerzy czy kucharze, mają darmowy nocleg i jedzenie. Siedzą więc tutaj do wyrzygania i ćpają cały czas.

Don Det w Laosie

Don Det. Foto: Mateusz Jakubowski

Mimo wszystko w Don Det odpoczęliśmy, pokochaliśmy Mekong i jego zimną wodę. Dość szybko podjęliśmy decyzję, że szkoda nam tracić tu więcej czasu – ruszamy do Kambodży. Zorientowaliśmy się w cenie biletów (jak w innych miastach, tutaj też na każdym kroku sprzedają bilety). Zdecydowaliśmy, że jedziemy prosto do stolicy, Phnom Penh. 30 USD za osobę. Wyjazd jutro rano, zbiórka o 7:50 na plaży. Sprzedawca biletów nie ma jak wydać nam reszty ze 100 USD. Prosi, żebyśmy rozmienili gdzieś pieniądze i dali mu dokładnie 60 USD. Idziemy do pierwszego lepszego kantora. Wchodzimy do klimatyzowanego, małego pokoiku, w którym, przed biurkiem, siedzi młoda Laotanka. Pytamy, czy może nam zamienić setkę na banknot 50 USD i resztę jak najniższymi banknotami. Mówi, że pewnie, już patrzy, czy ma. Otwiera biurko i wyciąga z nich najzwyklejszą, wypchaną reklamówkę. Wysypuje większą część zawartości na biurko, niektóre banknoty spadają na ziemię.

To euro, dolary, funty, franki oraz dolary australijskie

Kobieta podnosi z ziemi banknoty i zaczyna zbierać dla nas 100 USD. 50 USD. 60… 70. Już dolarami i banknotami 5 USD idzie dalej, aby dobrnąć do 100 USD. „Chwila, pójdę do męża sprawdzę, czy mamy dużo dolarów, żebym nie pozbyła się tylu drobnych” – mówi kobieta, wstając i… wychodząc z lokalu, zostawiając nas samych z reklamówką pieniędzy i finansowym kopcem kreta wznoszącym się nad stare, komunistyczne biurko. Pomyślałem szybko, że to jakaś farsa, zaraz ta kobieta wróci i powie, że czegoś brakuje, że ukradliśmy. Bo przecież nie zostawiłaby pieniędzy akurat tutaj, na wyspie wypełnionej ćpunami!? Po jakichś dwóch minutach kobieta wraca, uśmiechnięta, mówi, że nie ma problemu, mąż ma trochę dolarów. Wymieniamy się.

Płacimy za bilety, idziemy spać. Jutro będziemy w Kambodży. Nie spodziewaliśmy się aż takich przekrętów na granicy Laos – Kambodża. Zobaczyliśmy, jak działa państwowo-prywatna mafia, a biały turysta jest tylko cieciem z gotówką. Czytaj więcej: Kambodża - relacja z podróży.


Tagi: Laos  
o autorze  |   o stronie  |   reklama  |   kontakt  |   polityka prywatności  |   Regulamin
Copyright 2012-2023 © TanieZwiedzanie.com. Wszelkie prawa zastrzeżone
×

Naucz się tanio podróżować - kup moją książkę!

Wydałem książkę. 288 stron praktycznej wiedzy, bez lania wody i ogólników. Dowiedz się, jak kupować tanie bilety lotnicze, spać niedrogo na całym świecie i jak najtaniej podróżować wewnątrz konkretnego kraju.

Cena 49.99zł, wysyłka w ciągu 24h.

KUP TERAZ