Wywiad z Wojciechem Dąbrowskim
Wojciech Dąbrowski w Chile - Parku Narodowym Torres del Paine. Foto: kontynenty.net
Wojciech Dąbrowski to jeden z pionierów powojennego podróżowania po świecie. To pierwszy Polak, który odwiedził wszystkie kraje świata. Podróżuje od 50-ciu lat. Odbył 12 podróży dookoła świata.
Urodził się 7 stycznia 1947 w Gdańsku. Nikt z jego rodziny nie podróżował, jak sam napisał w swojej książce, „jedyna zagraniczna podróż, jaką odbył mój ojciec, to ta do obozu koncentracyjnego w Dachau, gdzie był więziony do końca wojny”. Chęć poznawania świata rozbudziły w nim statki handlowe, którym jako malec przyglądał się w porcie, niedaleko którego mieszkał. W szkole podstawowej rozwijał swoje zainteresowania - kolekcjonował znaczki pocztowe, studiując mapy uczył się geografii, a w wolnych chwilach poznawał języki obce. W wieku 12 lat wstąpił do harcerstwa, które okazało się doskonałą szkołą życia. W harcerstwie brał udział w rajdach i obozach, aż w końcu, w wieku 14 lat, po raz pierwszy przekroczył polską granicę – razem z innymi harcerzami dotarł do Czechosłowacji. Stwierdził wtedy, że odkrywanie świata to coś, co pociąga go najbardziej.
Na przestrzeni ostatnich 50 lat odwiedził wszystkie kraje świata. Wybrał się w 12 podróży dookoła globu, za każdym razem obierając inną drogę. Do 1989 roku, czasu przemian w Polsce, na swoim koncie miał już 60 odwiedzonych krajów na 6 kontynentach. Dwukrotnie władze nie zgodziły się na wydanie mu paszportu. O ile niektóre kierunki nie były w tamtych czasach niespotykanym wyczynem (podróże do tzw. „zaprzyjaźnionych krajów”), Wojciechowi Dąbrowskiemu udało się również zobaczyć dziesiątki innych, trudniej dostępnych na tamte czasy krajów. Miał w tym przypadku dużo szczęścia. Podróżując w Rumunii poznał francuskie małżeństwo, które zgodziło się wysłać mu zaproszenie do Francji. Z takim dokumentem mógł legalnie pojechać na Zachód, do Francji. Po drodze przejechał Austrię i Szwajcarię, po raz pierwszy w życiu doświadczając Europy Zachodniej. Z kolei studiujący w Polsce Syryjczyk podpisał mu zaproszenie do Syrii, dzięki czemu P. Dąbrowski mógł pojechać do Syrii, odwiedzając przy okazji Turcję, Irak i Liban. Podróżnik, lub, jak sam o sobie mówi, tramp, łapał okazję wszędzie tam, gdzie tylko mógł. Z czasem zaczął pisać. Pierwszy jego artykuł z podróży pojawił się w 1974 roku w „Dzienniku Bałtyckim”. Do tej pory dorobek autora to ponad 500 artykułów opublikowanych w prasie w Polsce i zagranicą. W 2008 roku wydał książkę, zbiór krótkich reportaży z najciekawszych miejsc, które odwiedził.
Południowa Georgia. Foto: kontynenty.net
Na jego podróżniczym koncie jest m.in. trawers Ameryki Południowej (1984), kilkukrotne ekspedycje do Antarktyki i Arktyki, czy transafrykańska wyprawa Ceuta – Kapsztad (2005) – to zaledwie kilka z podróży Wojciecha Dąbrowskiego, który sam daleki jest od robienia list i wyliczania swojego dorobku, uznając, że to nie o to chodzi, a takie listy mogą prowadzić do niezdrowej rywalizacji.
Mapa z zaznaczonymi najważniejszymi podróżami Wojciecha Dąbrowskiego. Foto: kontynenty.net
Wiele jego wyjazdów było klasycznym przecieraniem szlaków. Gdy wybierał się w pierwsze dalsze podróże, nie istniały jeszcze żadne przewodniki, ani poradniki turystyczne. Zdobyte przez niego informacje pomagały innym w podróżowaniu. Aby dzielić się swoimi doświadczeniami z innymi, w 1998 roku uruchomił portal www.kontynenty.net, czyli jeden z najstarszych portali podróżniczych w kraju.
Wywiad z Panem Wojciechem Dąbrowskim rozpoczyna serię wywiadów na stronie. Od tej pory, w każdą pierwszą niedzielę miesiąca na TanieZwiedzanie.com pojawi się wywiad z ciekawą osobą.
W tym roku obchodzi Pan podwójny jubileusz – pięćdziesięciolecie swojej pierwszej samotnej wyprawy i 70. urodziny. Wszystkiego najlepszego!
Dziękuję. 70 urodziny, tak - zgadza się. Ja niechętnie o tym wspominam bo na ogół ludzie kojarzą sobie 70-cio latka z jakimś dziadkiem z laseczką… Mój przyjaciel Aleksander Doba ma dokładnie tyle samo lat co ja i walczy po raz kolejny z Atlantykiem, więc 70-ciolatki jak widać potrafią jeszcze to i owo światu pokazać.
Oczywiście! Dla niektórych wiek nic nie znaczy. Sofokles napisał Króla Edypa będąc w Pańskim wieku, a Edypa w Kolonie grubo po swojej dziewięćdziesiątce… Pan natomiast zagląda w każdy zakątek kuli ziemskiej.
Moja pierwsza wyprawa to była wyprawa na Węgry. Wówczas, 50 lat temu, w roku 1967, to było coś, chociaż w tej chwili, każdy, nawet nastolatek może tam pojechać. I to bez żadnej odprawy na granicach. Wówczas jeździło się do krajów socjalistycznych w miarę swobodnie, ale jednak trzeba było mieć na to jakieś środki, chociażby miejscową walutę, którą nam wydzielano. I to był główny problem – jak zdobyć te środki? Pojechałem jednak na Węgry, dotarłem do miasta Eger, które znane jest głównie z wina, ale ja znalazłem tam ciekawe zabytki. Nie miałem wtedy żadnej wizji tego, co my nazywamy orientem, a tam okazało się, że jednym z zabytków w Egerze był minaret muzułmański, wniesiony w czasach, kiedy muzułmanie zawojowali tamte tereny. Tłumaczono mi, że jest to najbardziej wysunięty na północ istniejący, historyczny minaret.
Zaczynałem od krajów demokracji ludowej, jak je się nazywa, ponieważ do nich „drzwi były uchylone” i można było właśnie tak podróżowanie zacząć. Od początku były to podróże z plecakiem, czyli w wariancie budżetowym. Bo po pierwsze nigdy nie było za dużo pieniędzy, a po drugie przyznam, że mnie fascynował w tym poznawaniu świata aspekt przygody. Kiedy podróżuje się z plecakiem to łatwiej o przygodę. Właściwie to jedzie się i człowiek tak do końca nie wie, co będzie następnego dnia i jeśli odłoży gdzieś na bok takie uczucia jak strach, to pozostaje już tylko fascynacja: ciekawe, co będzie jutro?
Gdyby miał Pan wskazać najważniejsze rzeczy, jakie zmieniły się w podróżowaniu w ciągu tych 50-ciu lat, to co by to było?
Przede wszystkim wzrosła łatwość podróżowania. Szczególnie dla podróżników z dawnego obozu socjalistycznego. Druga sprawa, która się zmieniła, to łatwość gromadzenia informacji. Kolejne ułatwienie to zmiany polityczne, które uprościły nam Polakom podróżowanie. Ja przypomnę, że gdy ja planowałem moją pierwszą wyprawę do czarnej Afryki, a było to w 1976 roku, to po to, żeby zdobyć wizę Tanzanii to ja najpierw korespondowałem z najbliższą ambasadą Tanzanii, która była wówczas w Moskwie, a potem, żeby już wpisać tę wizę do paszportu musiałem osobiście pojechać z paszportem do Moskwy, bo innej opcji po prostu nie było. Dzisiaj w wielu przypadkach po prostu leci się prosto do Afryki czy Ameryki i otrzymuje się wizę na miejscu. Bardzo często jest to wyłącznie formalność.
Są również zmiany negatywne, które niestety także dostrzegam. Jakie to negatywy? Ano fakt, że coraz więcej ludzi podróżuje i następuje w podróżowaniu coraz większa komercjalizacja. Kiedyś w wojażowaniu w jakiejkolwiek formie było więcej pierwiastka przygody, krajoznawstwa… W tej chwili w coraz większym stopniu dominuje komercja. Turyści są postrzegani przez miejscowych, jako źródło pieniędzy, co niestety sprawia, że nie ma już w poznawaniu świata takiej przyjemności. Nie mówiąc już o tym, że pojawiają się coraz większe tłumy turystów, szczególnie w tych najczęściej odwiedzanych miejscach. Tutaj posłużę się przykładem: kiedy ja w 1976 roku jako jeden z pierwszych polskich trampów wchodziłem na Kilimandżaro, to tego dnia na szczyt dotarło nas 4. Słownie: „czworo” turystów. Mój przyjaciel, gdańszczanin, znakomity podróżnik, Michał Kochańczyk dotarł na szczyt Kilimandżaro bodaj 3 lata temu, rozmawialiśmy po powrocie i porównywaliśmy swoje doświadczenia. Powiedział mi, że o wschodzie słońca tych ludzi było na szczycie ponad 200… Przeżywanie tego samego miejsca w takich warunkach jak ja to robiłem i takich jakie są teraz to jednak jest zupełnie inna co innego, tłum przeszkadza… Takie sytuacje powtarzają się niestety w różnych popularnych miejscach na świecie. No ale taki jest świat, znacznie więcej ludzi marzy teraz o dotarciu do kultowych miejsc i ma możliwość realizacji tych marzeń.
Przed laty trzeba było kombinować ze wszystkim. Od tego, skąd wziąć walutę po zdobycie jakichkolwiek informacji na temat celu podróży. Przecierał Pan podróżnicze szlaki. Tymczasem dzisiaj do zdobycia większości informacji wystarczy internet. Ograniczył Pan planowanie swoich podróży do internetu?
Nie ograniczyłem. Internet jest tylko jedną z dróg do wiedzy i przygotowania trasy. Do tego dochodzą przewodniki i nade wszystko informacje od innych trampów. Co roku jeżdżę na Ogólnopolskie Spotkanie Obieżyświatów, Trampów i Turystów, spotykam tam sporo ludzi i naprawdę często można dostać tam informacje z pierwszej ręki. Oczywiście nie są to wyczerpujące informacje, ale mają one dużą wartość. Ponadto w chwili obecnej łatwo dostępna jest ogromna literatura przewodnikowa, czego kiedyś nie było. Gdy ruszałem do Czarnej Afryki, to nie było jeszcze żadnego przewodnika dla trampów wybierających się do Równikowej Afryki. Można powiedzieć, że do wyjazdu przygotowywałem się niejednokrotnie z literatury pięknej, np. ze „Śniegów Kilimandżaro” Ernesta Hemingwaya. Ponadto przydawały się np. różne wycinki prasowe.
Uganda, Afryka. Foto: kontynenty.net
Zawsze cenna była też wiedza innych trampów. Po tylu latach podróżowania mam wiele kontaktów z innymi globtroterami i korzystam z ich wiedzy, również do mnie ludzie piszą z prośbą o porady, a ja staram się odpowiadać na wszystkie zapytania. Trasy moich podróży wiodą przy tym w miejsca coraz bardziej wyszukane i oddalone, co powoduje, że często przecieram szlaki i moje informacje o tych stronach są w zasadzie „pierwsze na rynku”.
Przecierał Pan nie tylko szlaki podróżnicze. Pańska strona, kontynenty.net została przez Pana umieszczona w sieci prawie 20 lat temu, w 1998 roku. Wcisnął się Pan między premierę Wirtualnej Polski, a premierę Interii i Gadu Gadu. jak wyglądał proces stworzenia i uruchomienia strony w czasach, kiedy nikt nie wiedział czym jest HTML?
Mam dwóch synów, mój młodszy syn Adam, który dzisiaj jest już dorosłym mężczyzną i ma dwóch synów, w tamtych czasach, miał lat kilkanaście i był wielkim entuzjastą wszelkich nowości technicznych, w tym również Internetu. Tak naprawdę, to pierwszą moją stronę internetową zrobił mój syn Adam. Ja ją oczywiście zacząłem szybko rozbudowywać, ale od pierwszego kroku, od pomysłu Adama to się zaczęło, jeżeli chodzi o stronę techniczną. Zdałem sobie wtedy sprawę, że oto nagle społeczeństwo dostaje do ręki wspaniałe narzędzie do upowszechniania wiedzy i chciałem to wykorzystać, choć technicznie nie bardzo wiedziałem jak się do tego zabrać i od czego zacząć. Tutaj mój syn Adam odegrał znakomitą rolę, pokazując mi techniczną ścieżkę i wskazując, jak zacząć.
Z Couchsurfingu, czyli tzw. spania u kogoś na kanapie korzystał Pan?
Z CS oczywiście korzystałem, korzystam do dzisiaj i przyjmuję ludzi należących do tej organizacji. Nie dalej jak w ubiegłym tygodniu miałem podróżniczkę z Nikaragui oraz Rosjanina z Moskwy. Jest to bardzo ciekawa forma, aczkolwiek co do Couchsurfingu to mam mieszane uczucia. W moim odczuciu jest to przede wszystkim organizacja konsumentów. Tam ludzie pojawiają się na liście hostów dopiero wtedy, kiedy chcą, żeby ktoś ich przyjął. A jak już wrócą z podróży to przeważnie miesiącami, a nawet latami już się na CS nie logują i temat przestaje ich interesować. Doświadczyłem, że w tłumie „martwych dusz” figurujących na liście ciężko znaleźć sobie hosta, zwłaszcza gdy się nie jest nastolatkiem. Co do osób przyjeżdżających do Gdańska to sporo z nich pisze, że chce pochodzić po pubach, a na to szkoda mi czasu. Korzystam jednak z CS cały czas. Najsympatyczniejsze wspomnienia mam z Rosyjskiej Syberii. Jest to tak odległa część świata, że stosunkowo niewielu podróżników w tamte strony trafia, być może dlatego tamtejsi użytkownicy CS potrafią bardziej docenić cudzoziemca, który dotarł do nich, do Nowosybirska, czy do Tomska… Trzeba dołożyć do tego tradycyjną, znaną od wieków gościnność Sybiraków, być może to wszystko razem jest źródłem moich pozytywnych wspomnień z tamtego regionu.
Wiem, że jest Pan jednym z prekursorów idei couchsurfingu. Pewnie niejedna osoba czytająca naszą rozmowę nie wie, ale idea udostępnienia za darmo kanapy dla podróżnika funkcjonuje na świecie od dziesięcioleci. Za jej początki uważa się organizację Peacemakers, która została założona w 1948 roku. Organizacja chciała szerzyć pokój i przekonać ludzi, że wszyscy jesteśmy tacy sami. Udostępnienie podróżnikowi kanapy miało w domyśle zacierać granicę i ułatwić ludziom różnych narodowości lepsze poznanie się. Organizacja funkcjonuje do dzisiaj pod nazwą Servas. Działał Pan w niej?
Tak. Ja zacząłem od Servasu, chociaż byłem jeszcze potem w Hospitality Club.
Servas ma niezwykle ciekawą historię w Polsce. Słyszałem, że mieli oni przed laty problem z działalnością w naszym kraju, któremu nie podobała się taka działalność. W latach 70-tych ubiegłego stulecia nastąpiła próba oficjalnego zarejestrowania polskiego oddziału „Servasu”, co spotkało się z natychmiastową reakcją władz i wydaniem zakazu działania organizacji w Polsce. Mimo to, nieformalnie organizacja, a konkretnej ludzie w Polsce, działali. Jest Pan w stanie opowiedzieć o tym trochę więcej?
Proszę sobie wyobrazić jak ja się dowiedziałem o Servasie… Dowiedziałem się o nich będąc na Antypodach w Nowej Zelandii pod koniec lat 80-tych. Spotkałem sympatycznych podróżników i od nich się dowiedziałem, że jest taka organizacja otwartych drzwi. Powiedziałem im, że tego u nas nie ma, spytałem jak można się zapisać? Odpowiedzieli, że mają namiar na nowozelandzkiego koordynatora Servas, poradzili, żebym dał im swój adres, a oni go prześlą do tego koordynatora z prośbą o to, by wpisano mnie na nowozelandzką listę członków. No i właściwie na tym się skończyło... To była moja pierwsza podróż dookoła świata. W końcu wróciłem z niej do kraju i po jakimś czasie otrzymałem jakiś list. Z Polski. Nieopieczętowany, niepodpisany. Czytam. A tam informacja: jest w Polsce utajony Servas. Okazało się, że polski koordynator mieszkał w moim mieście, w Gdańsku. Informacja o mojej chęci przystąpienia do Servas powędrowała okrężną drogą. Koordynator z Nowej Zelandii wysłał informację o mnie do koordynatora europejskiego, który był w Londynie w Wielkiej Brytanii, a ten miał z kolei kontakt z tym utajonym Servasem w Polsce. Przesłał tę wiadomość do kraju i facet po prostu się do mnie odezwał. Przystąpiłem do Servasu, a kilka lat później nareszcie go zalegalizowano. Działam w nim do dziś. W przyszłym tygodniu przyjeżdżają do mnie Servasowcy z Kanady. Jestem w Servasie cały czas aktywny i również korzystam z gościny w świecie. Servas w odróżnieniu od CS jest, proszę mnie źle nie zrozumieć, bardziej ambitną organizacją.
Rozumiem, jest mniej nastawiona „na branie” i nie ma tutaj podejścia w stylu: „aaa, zarejestruję się bo szukam darmowego noclegu”.
Tak. A ponadto ludzie zrzeszeni w Servasie, ogólnie mówiąc, są to ludzie o znacznie większej wiedzy o świecie i o innym podejściu do gości. Tu nie chodzi tylko o kanapę jak w CS. W Servasie jest właśnie odwrotne podejście, większy nacisk jest tutaj na wiedzę i integrację społeczną.
Raivavae - Polinezja Francuska. Oceania to jedno z ulubionych miejsc Wojciecha Dąbrowskiego. Foto: kontynenty.net
Zdarzało mi się dzięki Servasowi znajdować kwaterę w naprawdę dziwnych miejscach, na przykład zdarzyło mi się mieszkać u członka Servasu, który był komendantem policji na Polinezji Francuskiej.
W swojej książce opisał Pan swoją podróż do Australii. Nie udało się Panu uzbierać odpowiedniej ilości pieniędzy na pobyt w tym kraju, jednak nie zrezygnował Pan z wyjazdu. Przygoda. Musiał Pan kombinować. Opisał Pan sposób „na książkę telefoniczną” - wybrał się do budki telefonicznej, wziął książkę telefoniczną i zaczął dzwonić z prośbą o nocleg do ludzi o polskich nazwiskach. Nie było problemu, ci ludzie bardzo chętnie pomogli. Fantastyczne! Czy w trakcie swoich podróży miał Pan inne sposoby na obniżenie kosztów wyjazdu?
Czasem człowiek gdzieś daleko znajduje się w takich podbramkowych sytuacjach. Zdobycie dolarów dla Polskiego podróżnika było naprawdę problemem. Gdy poszedłem po studiach do pracy to za pensję początkującego inżyniera, całkiem niezłą pensję, mogłem kupić 20 dolarów. Jak widać każdy dolar miał wtedy wartość wielokrotnie większą niż w tej chwili. Znalezienie noclegu dawało nie tylko gwarancję tego, że się bezpiecznie wyśpi, ale że również oszczędzi się pieniądze, co może oznaczać, że następnego dnia podróżnik będzie mógł sobie kupić np. obiad. Dziwnie to brzmi, ale takie były realia. Na każdym kroku trzeba było oszczędzać, by starczyło do końca wymarzonej trasy. To nie był zresztą jedyny sposób. Inną metodą na oszczędzenie pieniędzy było odnajdywanie polskich misji i polskich misjonarzy, którzy działają lub działali w wielu krajach świata, także w tych rozwiniętych. Wielokrotnie korzystałem z noclegów na misjach, starając się odwdzięczać za gościnę pracą. Jeździłem również autostopem, wtedy często zdarzało się, że osoba, która brała mnie na autostop pomagała mi i w miarę możliwości brała mnie do siebie na noc.
Pewnie na całym świecie miał Pan okazję przez lata odpowiadać na pytania o tym, skąd Pan jest. Jak na przestrzeni dziesięcioleci zmieniło się podejście i skojarzenia ludzi innych narodowości na temat Polaków?
Kiedyś byliśmy, proszę tego nie rozumieć zbyt opatrznie, ale, szczególnie dla tych ludzi z zachodu, troszeczkę jak egzotyczne zwierzęta. Gdy mówiłem, że jestem z Polski, wiele razy w różnych sytuacjach przyglądano mi się podejrzliwie, patrząc i zastanawiając się, jak to w ogóle możliwe, że Polak sobie wyjechał w świat - jak niby wymknął się przez „żelazną kurtynę”z takiego reżimu? Proszę pamiętać o zachodniej propagandzie, która też robiła swoje. Byliśmy przedstawiani społeczeństwom zachodnim jako stłamszony naród, który żyje jakby w obozie koncentracyjnym. Ich podejście do mnie było wynikiem tej propagandy, dużo było w nim przesady. Trzeba jednak zrozumieć tych ludzi. Kiedy codziennie się powtarza w telewizji, że Polska jest „be” to w końcu człowiek uwierzy w to, że Polska jest „be”. Krótko mówiąc, było czasem niedowierzanie i podejście z pewną ostrożnością, no bo jeśli z Polski, to przecież musi być komunista!
No tak, bo przecież nikt inny rzekomo z Polski nie mógł wyjechać…
Tak, nie docierało jednak do tych ludzi, że jednak sytuacja w PRL jest trochę inna, że my oczywiście jesteśmy tłamszeni i ograniczani, ale w obozie socjalistycznym nazywają nas mimo to najweselszym barakiem [Polska jako jedyna spośród wojennych łupów Stalina nie stała się po II wojnie światowej sowiecką republiką i po śmierci Stalina w 1953 roku panował u nas reżim względnie łagodniejszy niż w Moskwie, Mińsku czy Bukareszcie – dop. Mateusz Jakubowski].
Epokowym punktem dla możliwości podróżowania Polaków po świecie były ważne wydarzenia historyczne zachodzące w Polsce. Kiedy pojawiła się „Solidarność”, świat trochę inaczej zaczął na nas patrzeć. Trzeba również wspomnieć Jana Pawła II, naszego papieża. Gdy tylko zasiadł na Piotrowej stolicy, Polska zaczynała być postrzegana również przez niego. Do dzisiaj, zwłaszcza w katolickich krajach całego, świata Polacy są kojarzeni z Janem Pawłem II. W mojej ostatniej podróży gdzieś na zapadłej wsi w Chile przedstawiłem się jako Polak. Mieszkańcom niewiele to nie mówiło. Powiedziałem, że jestem z kraju Jana Pawła II i reakcja była natychmiastowa: „aaa, si! Papa mejor!” – czyli „lepszy papież” - bo tam wciąż jest on postrzegany jako ten lepszy Papież. Dzisiaj wiedza o Polsce jest coraz większa i w większym stopniu traktowani jesteśmy w oczach świata jako partner.
Intensywnie zwiedzał Pan również Polskę. Czym Polska może się chwalić w świecie? Jakich miejsc mogą nam zazdrościć inne kraje?
Często podpytują mnie, czy znam Polskę. No, może nie aż tak perfekcyjnie, ale trochę znam. Zanim zacząłem podróżować zagranicę, zwłaszcza w studenckich czasach, sporo podróżowałem po Polsce.
Jeżeli chodzi o architekturę, to trudno nam konkurować z takimi potęgami jak np. Włochy czy Hiszpania. Wobec tego to, co moim zdaniem my powinniśmy eksponować, to przyroda i folklor. Mamy takie okolice, które są i piękne, w sensie krajobrazu i ciekawe, np. o Pojezierze Mazurskie i Pomorskie. Mamy całkiem niezłe góry, tylko trzeba je odpowiednio zareklamować. No i jest folklor, który mamy unikalny, ale jest on słabo wyeksponowany. Jak człowiek jeździ po tych krajach wysokorozwiniętych to więcej jest tam możliwości spotkania z miejscowymi ludźmi, noszącymi regionalne stroje. U nas niestety propagowanie folkloru sprowadza się to do tego, że jak jest jakiś festiwal, to tam pojawią się odpowiednio ubrane zespoły… Wydaje mi się, że cennym byłoby np. gdyby ubrać w regionalne stroje obsługę hotelową czy pracowników punktów informacyjnych. Wybór strojów jest szeroki, mamy przecież nie tylko górali, ale chociażby i Kaszuby czy okolice Łowicza.
A jeżeli chodzi o pojedyncze miejsca, to świat może nam zazdrościć Zamku w Malborku, który jest jedyny w swoim rodzaju, jest to przecież największy zamek ceglany świata. Do tego Bazylika Mariacka w Gdańsku – największy ponoć ceglany kościół. I unikalna kopalnia w Wieliczce.
Jakie jest Pana 10 najwspanialszych miejsc na świecie? W książce mówił Pan o tym, że na pierwszym miejscu jest u Pana Wielki Kanion w Kolorado. Była również ekscytacja Jeziorami Bande Amir w Afganistanie, a lista "Cudów Pańskiego Świata" znajduje się pod adresem http://www.kontynenty.net/s4plbest.htm na Pańskiej stronie. Są tam jeszcze: Klasztor Potala (Lhasa, Tybet), Wodospad Tyss Ysat (Etiopia), Wodospady Iguasu (Brazylia/Argentyna), Klasztory Meteory (Grecja) i architektura starożytnego Egiptu. Zmieniło się coś na tej liście?
Bezwzględnie na pierwszym miejscu pozostaje Wielki Kanion. Ogromne wrażenie robią wciąż niedostępne dziś Jeziora Bande Amir w Afganistanie. Do listy muszę dodać sawanny Wschodniej Afryki – nie jako punkt na mapie, ale jako miejsce, w której bogactwo fauny przechodzi najśmielsze oczekiwania. Także Wielką Rafę Koralową w Australii, najlepszy przykład egzotyki podwodnego świata. I Ayers Rock, czyli słynną skałę na pustyni w środku Australii. Po 20 latach od powstania listy dorzuciłbym do tego jeszcze Himalaje – najwyższe góry świata oraz Południową Georgię – z jej niezwykłą fauną i krajobrazami. Ogląda się tam setki tysięcy królewskich pingwinów, olbrzymią Ilość słoni morskich i innych gatunków fok… Na pewno nie ma drugiego takiego miejsca na świecie.
Pingwiny królewskie w Gold Harbor, Południowa Georgia. Foto: kontynenty.net
Czy ma Pan w planach wydanie kolejnej książki?
Nad książką pracowałem pół roku, rezygnując całkowicie z podróży i rozrywek - to była wielka praca... Myślałem wtedy o stworzeniu w przyszłości całego cyklu bogato ilustrowanych papierowych książek - osobnej dla każdego kontynentu. Brak mi jednak czasu i środków, zwłaszcza, że teraz coraz mniej jest osób, które chcą kupować książki. Dzisiaj większość społeczeństwa woli czytać za darmo w internecie, lub słuchać audiobooków. Nie wiem, czy kiedykolwiek dojdzie do realizacji moich planów.
Rozmawiał: Mateusz Jakubowski
Serdecznie dziękuję Panu Wojciechowi Dąbrowskiemu za rozmowę. Zapraszam Państwa do komentarzy i sugestii odnośnie przyszłych wywiadów. Dla dwóch osób, które merytorycznie skomentują artykuł, mam przygotowaną książkę Pana Dąbrowskiego: „Na siedem kontynentów. Notatnik podróżnika”. Wysyłka na mój koszt. Do zobaczenia za miesiąc, w pierwszą niedzielę września (3.09).
Wywiady podróżnicze
Zapraszam Cię do zakupu mojej książki - Encyklopedia Taniego Zwiedzania!
Popularne teksty
10 pomysłów na tani wyjazd do Europy
Rezerwacja noclegów - na co patrzeć, chcąc wybrać dobry nocleg? [PORADNIK]
Jedzenie w podróży - poradnik. Jak jeść tanio, na co zwrócić uwagę