Relacja z Indii - część V
Dworzec w Varanasi. Foto: Mateusz Jakubowski
Opuszczamy Varanasi. Jesteśmy na dworcu, czekamy na pociąg. Jest 17:00, a nasz „Marudhar Expres” planowo pojawi się o 18:10, a pięć minut później ruszy do Agry. Podróż będzie trwała 11,5 godziny. Mamy bilety w wygodnej klasie „sleeper”, do naszej dyspozycji będą dwie kuszetki. Mamy nadzieję, że bez Hindusów w zestawie. Do pokonania mamy 612 km, jeden bilet kosztował 295 rupii (niecałe 15 zł).
Na dworcu panuje niesamowity ścisk. Jak przystało na miasto pielgrzymkowe, wszędzie tłoczą się przyjezdni. Fala tysięcy ludzkich istnień zalewa wolną przestrzeń, wirując we wszystkie strony niczym wielki, żywy bączek puszczony przez Śiwę chłodnym wieczorem. Gdzieniegdzie porządku strzegą mundurowi, wyposażeni w karabiny i drewniane pałki. Wewnątrz dworca ścisk jest jeszcze większy, dlatego nawet się tam nie pchamy.
Na zewnątrz dworca, z 40 metrów od wejścia, zwolniło się trochę miejsca. Idziemy tam szybko, kładziemy bagaże i siadamy na nich, ciesząc się, że mamy fajne miejsce. Znów jesteśmy atrakcją dla Hindusów, wszyscy się na nas patrzą. Przechodząc obok nas większość osób zwalnia i gapi się bez przerwy. W końcu podchodzą do nas dwie osoby – starzejący się ojciec ze swoją córką, mającą na oko jakieś 15 lat. Co ciekawe, mijają nas już drugi raz. Ojciec zaczyna rozmowę, mówi mi, że jego córka bardzo chce mnie poznać, ale nie zna języka angielskiego. Pyta się, czy wobec tego mówię w „Hindi”. Odpowiadam indyjskim pozdrowieniem „Namaste”, mówiąc, że dalej z moim językiem jest gorzej. Dużo gorzej. Dziewczyna śmieje się, ściskamy sobie ręce i patrzymy na siebie uśmiechnięci. Proszą o wspólne zdjęcie. Stajemy więc uśmiechnięci i robimy sobie słit focie.
Tłum naszych fanów. Foto: Mateusz Jakubowski
Otacza nas coraz więcej Hindusów. W końcu dziewczyna i jej tata odchodzą, a do nas podchodzi kolejna dziewczyna (jak na ironię, w podobnym wieku co poprzednia, także z ojcem), tym razem chodzi o Anię, a dokładnie o jej niebieskie oczy. Hinduska wpatruje się bez słów, a wokół nas zaczyna zbierać się tłum. Najpierw zatrzymuje się dwóch Hindusów i przygląda się nam z zaciekawieniem. Po nich zatrzymują się kolejni. I kolejni. I jeszcze kolejni. Tłum rośnie, formując się w rzędy, które otaczają nas od jednej ściany do drugiej, odcinając nam drogę ucieczki. Hindusi z tylnych rzędów napierają na przednie rzędy, chcąc dopchać się do nas. Sław z Polski. Skupisko z każdą chwilą rośnie, a my czujemy się jak Doda na dożynkach w Kraśniku. Uwielbiają nas. W pewnym momencie tłum, liczący już jakieś 200 osób, wymyka się spod kontroli. Tylne rzędy naciskają tak mocno, że przednie zaczynają się do nas zbliżać. Osoby z przodu starają się powstrzymać napór, krzyczą do tyłu, żeby ludzie się uspokoili, ale nadaremnie. Tłum naciska, masa ludzka zbliża się do nas niczym niszczycielska fala tsunami, wdzierając się z każdą chwilą coraz bliżej naszej przystani.
Jesteśmy przerażeni, podobnie jak osoby z brzegu.
Nasza przestrzeń kurczy się w zastraszającym tempie, stoimy już przyparci do ściany, nie wiedząc, co robić. Nagle, widać w oddali, nad ostatnimi rzędami, pałki lecące na głowy Hindusów. To wojskowi zaczęli pacyfikować tłum. Wybucha panika. Część ludzi wbiega na dworzec, inna część, chcąc schronić się przed deszczem drewnianych pałek, przeskakuje przez płot na remontowaną część dworca. Pozostali uciekają przed siebie. Dwóch wojskowych przeciska się do nas i wali pałami ludzi, którzy jeszcze przed chwilą uśmiechali się, robiąc sobie z nami zdjęcia. Uciekają przerażeni. „Oni nic nie zrobili!!!” – krzyczymy do mundurowych! „Bez gadania! Idziemy stąd, tutaj jest niebezpiecznie!” – powiedział jeden z dwóch mundurowych, wskazując na nasze bagaże. Bierzemy je. Idziemy z nimi. Obstawia nas mundurowy z karabinem. Zostajemy wrzuceni do „tourist office” i tam każą nam czekać na pociąg. Staramy się ochłonąć, zastanawiając się, czy nie dało się łagodniej postąpić z tym tłumem. Po raz kolejny przekonaliśmy się, że w Indiach nie ma cackania się.
Siedzimy w biurze czekając na nasz pociąg. 15 minut przed odjazdem idziemy na peron. Dworzec jest w opłakanym stanie. Wszędzie biegają szczury, wokół unosi się odór moczu, a po torach chodzą sobie krowy, przez co ruch pociągów został wstrzymany. Idziemy na nasz peron, gdzie okazuje się, że pociągu nie ma. W ostatniej chwili trafiło do nas, że pociąg podstawiony został na przeciwległy tor. Wsiedliśmy na kilka sekund przed odjazdem.
W pociągu nie było tłoku, odetchnęliśmy z ulgą. Spokojnie zajęliśmy nasze kuszetki i ruszyliśmy w drogę. Poczuliśmy się pewni do tego stopnia, że obkupiliśmy się jedzeniem sprzedawanym przez Hindusów chodzących po pociągu. Ani smakowało i nie miała po nim żadnego problemu, ja z kolei wylądowałem na najbliższą godzinę w toalecie. Myślałem, że po zjedzeniu w zeszłym roku skorpionów, robali i pająka, zaszkodzić może mi tylko azbest i dietetyczna cola. Myliłem się.
Pociąg zawitał do Agry punktualnie.
O 6:48 byliśmy już na dworcu. Od razu zostaliśmy wypatrzeni przez riksiarzy i tuk tukarzy. Otoczyło nas z 10 osób namawiając do skorzystania z ich usług. Ignorujemy wołania i idziemy dalej przed siebie. Po drodze zagaduje nas kolejny Hindus, zapraszając do swojego tuk tuka. Lustruje go pobieżnie swym zaspanym okiem sępa padliniarza. Gdybym napisał, że wyglądał przyjacielsko, moglibyście nazywać mnie kłamcą. Pytam go, dlaczego mamy mu zaufać, na co ten daje nam w odpowiedzi długi, wiekowy już, pożółkły zeszyt. Zaglądamy do środka. To opinie ludzi z całego świata, zbierane przez niego po zakończonym kursie. Pierwsze wpisy sięgają roku 2007, ostatni wpis pochodzi sprzed kilku miesięcy. Dlaczego przez tyle miesięcy nie uzyskał żadnego wpisu? Dobra, nie ma co wariować, kogoś musimy wziąć za kierowcę. Chcemy, aby zaopiekował się nami na cały dzień i obwiózł nas po liście miejsc, które chcemy odwiedzić. Dochodzi godzina 7, o 18 chcemy być na dworcu. 11 godzin. Cenę ustalamy na 1050 rupii (około 50 złotych). Za 11 godzin pracy. A i tak przepłacamy – normalna cena to około 800-900 rupii… Nie mamy jednak serca negocjować o jeszcze niższą stawkę.
Wchodzimy na hol dworca, aby wykupić miejsce w przechowalni bagażu.
Mamy problem bo przechowalnia jest zamknięta. Otwierają ją o dziesiątej, czyli za trzy godziny. Nasz kierowca proponuje, żebyśmy pojechali do hotelu jego znajomych i tam zostawili bagaż, a na koniec dnia się po niego wrócimy. Nie podoba się nam ta możliwość, ale nie mamy wyjścia – postanawiamy się zgodzić, na miejscu ocenimy, czy hotel jest wiarygodny czy nie. Pytamy się, ile hotel sobie za to zażyczy, na co słyszymy w odpowiedzi, że nie zapłacimy za to ani grosza, pod warunkiem, że zawitamy tam później na śniadanie. Pytamy o ceny, podejrzewając, że mając nasze bagaże, mogą policzyć nas ekstra, kasując np. nie w rupiach, ale w euro. Zapewnia, że nic z tych rzeczy. Ceny są, jak przyznaje, „średnie, ale przystępne. Bez problemu da się znaleźć tańsze miejsca, ale też i dużo droższe”. Ok, cokolwiek to znaczy.
Zapoznaliśmy się z Hindusem, przedstawiając się i ściskając sobie ręce.
Nasz towarzysz przedstawił się jako Nadeem. Chwytamy swoje rzeczy, biorę plecak, Ania walizkę, a nasz kierowca chwyta za reklamówkę, do której wrzucaliśmy w pociągu nasze śmieci. Mimo strasznego brudu w Indiach robiliśmy wszystko, aby nie dorzucać swojej cegiełki do tej piramidy syfu. Pytam się Nadeema, czy jest jakakolwiek szansa na znalezienie tutaj śmietnika. Pyta się mnie: „a po co?”. „Po to” – odpowiadam, wskazując ręką na dzierżoną przez niego reklamówkę. „tu są same śmieci?” – pyta nasz kierowca. „Tak” – odpowiadam – „chcemy to gdzieś wyrzucić”. Sruuuu! Nadeem rzuca torbą przez cały dworzec, a nasze śmieci, butelki, opakowania po jedzeniu i chusteczki z porannym gilem zaczynają tańczyć nad głowami rozbawionych Hindusów. „This is India, sir” – mówi Nadeem, zachowując stoicki spokój, jakby była to tysięczna reklamówka ze śmieciami, którą już w swoim życiu rozpieprzył.
Ustalamy naszą trasę – najpierw jedziemy szybko do hotelu zostawić rzeczy, później uderzamy na Taj Mahal, stamtąd jedziemy na śniadanie (do hotelu gdzie zostawimy bagaże), potem na „Baby Taj”, Czerwony Fort i park Mehtab Bagh. W międzyczasie chcemy przejść się trochę po mieście i zaliczyć dobry i tani obiad w ładnym miejscu, dajemy Nadeemowi możliwość wyboru miejsca. Mamy tylko dwa warunki – tanio i ciekawie.
Ruszamy do hotelu, aby zostawić rzeczy.
Hotel wydaje się być godnym zaufania. Zostawiamy bagaże, robimy zdjęcia hotelu na zewnątrz i bierzemy wizytówki. Ruszamy na Taj Mahal, mijając tradycyjne indyjskie zrujnowane ulice. Po drodze prosimy Nadeema, żeby zajechał gdzieś do toalety. Mówi, że przy Taj Mahal jest hotelik, gdzie ma znajomych i nie będzie problemu, żebyśmy tam skorzystali z WC. Tak też się stało, kilkanaście minut później wylądowaliśmy nieopodal ulicy prowadzącej do Taj Mahal, z malutkim hotelem i sypiącym się obok budynkiem, w którym znajdowała się siedziba banku. Skorzystaliśmy z toalety, Nadeem w międzyczasie rozmawiał z recepcjonistą.
Dochodzi godzina 8:00, szacujemy, że zwiedzanie zajmie nam około 2,5 godziny.
Umówiliśmy się, że Nadeem będzie czekał na nas pod sypiącą się siedzibą banku o godzinie 10:30. Dla zabezpieczenia wziąłem od niego numer telefonu, do tego Nadeem dał nam swoją wizytówkę. Chowam ją do kieszeni i ruszamy w stronę zachodniego wejścia do Taj Mahal. Uliczka doprowadzająca do kompleksu wypełniona jest sklepami. Co ciekawe, praktycznie wszystkie były jeszcze zamknięte. Nie było na niej Hindusów, nie było turystów. Były za to dziesiątki małp! Biegały wesoło wokół nas, zatrzymując się i z zaciekawieniem przyglądając wielkiemu gorylowi z odległej Polski i jego niebieskookiej Jane.
Małpki w Agrze. Foto: Mateusz Jakubowski
Dochodzimy do wejścia, nie ma kolejek, nie ma zmartwień.
O ile Hindusi płacą za wstęp 20 rupii, a tyle turyści muszą płacić 750. Kupujemy bilety, do których dołączana jest półlitrowa butelka wody oraz folia na obuwie (trzeba ją założyć przy wejściu do środka Tadź). Dodatkowo, każdy turysta może skorzystać (w cenie biletu) z usług przewodnika. Rezygnujemy – wolimy zwiedzać samodzielnie. Mijamy strażników, którzy szczegółowa przeszukują każdą kieszonkę naszej torby. Możemy iść dalej. Taj Mahal skryty jest za potężną bramą („Great Gate”), która skutecznie zasłania na nią widok. Przekraczamy progi monumentalnej bramy, wiedząc, że zaraz ujrzymy jedną z najwspanialszych budowli stworzonej rękami człowieka. Oto, co nam się ukazuje:
Oszałamiający Taj Mahal. Foto: Mateusz Jakubowski
Widok jest oszałamiający. Na zdjęciach Tadź Mahal wygląda jakby był namalowany. W rzeczywistości wygląda identycznie. Jak nieprawdziwy. Jakby, na robiącym za płótno horyzoncie, wytrawny artysta namalował obraz życia. Chyba sam odpowiedzialny za powstanie tej budowli, władca imperium Mogołów Szahdżahan, nie mógł uwierzyć w piękno tego, co nakazał stworzyć. Taj Mahal powstało jako budowla upamiętniająca trzecią żonę władcy, Mumtaz Mahal, będącej zarazem jego ulubienicą. Zmarła przedwcześnie w 1631 roku w trakcie porodu ich 14-tego dziecka. Umierająca żona poprosiła męża o wybudowanie budowli, która będzie upamiętniać ją po śmierci. Władca, targany depresją, niesamowitym żalem i poczuciem pustki, poprzysiągł, że budowla upamiętniająca jego żonę będzie najwspanialszą, jaką człowiek jest w stanie stworzyć. Zatrudnił w tym celu najznamienitszych architektów i rzemieślników z całego świata, którzy, w liczbie 25 000 osób, dzień po dniu, przez następne 22 lata, wznosiło przepiękne mauzoleum, którego budowa została ukończona w 1654 roku.
Taj Mahal. Foto: Mateusz Jakubowski
Przez następne dwie i pół godziny zwiedzamy cały kompleks, zastanawiając się, czy widzieliśmy kiedykolwiek coś równie pięknego. Spacerujemy marmurowymi chodnikami starając się chwycić sercem jak najwięcej. Nie ma jeszcze zbyt wielu turystów, dlatego możemy sobie spokojnie spacerować. Jedynym minusem tego miejsca jest natłok Hindusów, którzy usilnie chcą ci wyrwać aparat (tylko po to, żeby zrobić ci zdjęcie i zażądać za to pieniędzy) oraz osób, którzy nie mając pojęcia o tym miejscu próbują robić za przewodnika. Nawet jeżeli ich zbywacie, chcą pieniędzy za sam fakt podejścia do was. Czas zleciał momentalnie.
Dochodzi 10:30, idziemy w miejsce, gdzie umówiliśmy się z naszym taksówkarzem
Dochodzimy pod siedzibę zrujnowanego banku, rozglądamy się za naszym kierowcą. Nie ma go nigdzie. Cholera. Patrzę na zegarek. 10:27, zaledwie 3 minuty od ustalonego przez nas czasu powrotu. Niedobrze. Idziemy do hotelu w którym sikaliśmy. Zaczepiamy recepcjonistę, z którym rano rozmawiał nasz kierowca. Pytam, czy był tu Nadeem. Recepcjonista odpowiada, że nie zna żadnego Nadeema. Mówię, że to ten, z którym rozmawiał. Gość udaje, że nie wie o co chodzi. O żesz w dupę! Po raz kolejny patrzę na zegarek. 10:29. Nadeem już raczej nie przyjedzie, wyobrażam go sobie zadowolonego, siedzącego właśnie z naszymi bagażami w swojej chacie, robiącego z moich wielkich gaci prześcieradło, racząc się równocześnie polskim żarciem w proszku i kartkując najnowszy numer „Angory”. Wyciągam otrzymaną od niego wizytówkę. Na zielono-białym, pozaginanym kartoniku widnieje zdjęcie dwóch samochodów i napis „Nadeem Taxi Service”. Nadeem to nie imię… Nadeem to nazwa korporacji taksówkarskiej, której wizytówkę dostałem. „Ja pierdolę!!!” – myślę sobie, uśmiechając się szeroko do Ani i mówiąc, że na pewno zaraz przyjedzie.
Zastanawiam się co robić.
Mamy zdjęcia i adres hotelu, ale skoro tutaj udają, że nie wiedzą o co chodzi, to z naszym bagażem może być to samo. Pewnie nawet go już tam nie ma. Biorę wizytówkę „Nadeema” i wracam do recepcjonisty. Pokazuje mu ją, pytając ostatni raz, czy nam pomoże. „Aaaa! Nadeem!” – mówi recepcjonista. „Nie skojarzyłem o co wam chodzi!” – dodaje, prosząc o chwilę. Wyciąga telefon, dzwoni, rozmawia kilka sekund. „Nadeem za minutę będzie” – mówi recepcjonista, puszczając do nas oko. Z duszą na ramieniu czekamy. Nie minęła minuta, a z oddali zaczynają docierać do nas trzaskające odgłosy Tuk Tuka. To Nadeem, wiozący kogoś jeszcze. „Wybaczcie, złapałem kurs, więc pojechałem szybko. To jest mój wujek, przejeżdżałem obok niego to go zabrałem. Może się z nami przejechać?” – pyta Nadeem, nie zdając sobie sprawy z tego, że cali drżymy, będąc przekonanymi, że zostaliśmy spektakularnie oszukani. „Kurwa, człowieku! Myśmy myśleli, że właśnie nasze ciuchy próbujesz opchnąć gdzieś na bazarze, a Ty się pytasz, czy nam dziadek przeszkadza?” – myślę sobie, kiwając porozumiewawczo do Nadeema. Wujek może jechać. Mówię Nadeemowi o tym, co myśleliśmy. Pytam, jak naprawdę ma na imię. „Nadeem” – odpowiada, tłumacząc, że nazwa korporacji wzięła się z tego, że to jego biznes. Rodzinny, założony niedawno. Prócz Tuk Tuka, którym właśnie podróżujemy, Nadeem posiada jeszcze dwa inne oraz jedną taksówkę. Oprócz niego jeździ jego wujek i dwóch kuzynów. Zagadka rozwiązana.
Ruszamy na śniadanie do hotelu z naszymi bagażami.
Nadeem miał rację, ceny są bardzo przystępne. Najadamy się do syta za niecałe 20 złotych, siedząc na dachu hotelu z pięknym widokiem na Taj Mahal.
Po śniadaniu wracamy do Nadeema i ruszamy dalej. Naszym kolejnym celem jest grobowiec Itmad-Ud-Daulah, który nazywany jest „Baby Taj” z powodu podobieństwa do Taj Mahal. Jest podobny, tylko dużo mniejszy. Dodatkowo, to właśnie na tym grobowcu wzorowano się podczas budowy Taj Mahal. Sam kompleks, chociaż bardzo piękny, nie robi wrażenia, ale to przez to, że niedawno widzieliśmy na własne oczy Taj Mahal. Mając go w pamięci, chwilowo jesteśmy wybredni. Naszą największą uwagę przykuły tutaj małpy, wylegujące się leniwie na murach kompleksu. Było ich bardzo dużo, wszystkie bardzo chętnie pozowały do zdjęć.
Urzekające małpki! Foto: Mateusz Jakubowski
Kolejnym krokiem był park Mehtab Bagh, zlokalizowany na tyłach Taj Mahal, po drugiej stronie rzeki Jamuny. Jechaliśmy do niego dość długo, mijając stada małp, bezdomnych, tuk tuków oraz mas ludzkich. Po drodze widzieliśmy dzikie namiotowiska, wielkie pola wyścielone gęsto prowizorycznymi namiotami otulonymi plandeką robiącą za schronienie przed zimnem, deszczem i światem zewnętrznym. Między namiotami tętni życie, biegają dzieciaki, płoną ogniska. Obok namiotów, przy ulicy, suszy się pranie całej osady. Dziesiątki sari, koszul i spodni leżą sobie wzdłuż ulicy, chwytając łapczywie każdy promień słoneczny. Tutaj bieda podobna jest do tej, jaką można spotkać w Mumbaju.
Publiczna suszarnia. Foto: Mateusz Jakubowski
Długim mostem przedostaliśmy się na drugą stronę miasta. „Przejeżdżamy właśnie nad Jamuną” – mówi Nadeem. „Podobnie jak Ganga, Jamuna jest dla nas święta rzeką”. Dojeżdżamy do parku. Niestety, ale absolutnie nie robi na nas wrażenia. Jest zaniedbany i brudny. Cóż to jednak za minusy, kiedy z parku mamy idealny widok na Taj Mahal. Mogliśmy usiąść na chwile na trawie i rozkoszować się pięknym widokiem na Taj, oraz słońcem, które wyszło właśnie zza chmur.
Po parku pojechaliśmy zwiedzać Czerwony Fort.
Jadąc do fortu stanęliśmy w korku, na moście przeprowadzającym na drugi brzeg Jamuny. Nadeem wyłączył silnik, zaczął zbierać śmieci w swoim tuk tuku poczym kulturalnie z niego wysiadł, chwycił za wszystkie śmieci i rzucił je z mostu do rzeki. „Nadeem! Mówiłeś przecież, że to święta rzeka!” – mówimy zszokowani. Nadeem uśmiechnął się i odpowiedział: „I call it donation”.
Czerwony Fort. Foto: Mateusz Jakubowski
Czerwony Fort jest tak naprawdę zespołem wielu budynków otoczonych wielkim na 20 metrów murem obronnym, zbudowanym z wielkich bloków czerwonego piaskowca. Budowę kompleksu rozpoczął w 1565 Akbar, po przeniesieniu stolicy państwa Mogołów z Delhi do Agry. Wewnątrz znajdziemy piękny, wykonany z marmuru, Meczet Perłowy (Moti Masjid), który uważany jest za jeden z najpiękniejszych meczetów w Indiach. Co ciekawe, odpowiedzialnym za jego budowę jest Szahdżahan, ten sam, któremu Agra zawdzięcza Taj Mahal. Kolejne budynki, które można tam znaleźć, to m.in. sale audiencyjne, drugi meczet, czy okazały pałac Khas Mahal, który służył władcom mogolskim jako prywatna rezydencja. Najbliższe dwie godziny zleciały nam bardzo szybko.
Pora na obiad!
Daliśmy Nadeemowi wolną rękę przy wyborze miejsca, chcieliśmy tylko, żeby było ładnie i tanio. Zabrał nas do „Green Park”. To miejsce położone gdzieś w środku labiryntu budynków mieszkalnych, zdaje się być oazą, zieloną enklawą pośród kurzu i brudu Indyjskich ulic. Na zamkniętym ogródku znajduje się barak – to dom gospodarzy. Obok niego znajduje się malutki budynek, coś jak recepcja, na końcu której znajduje się wyjście do toalet, zlokalizowanych na tyłach budynku. Jest to rodzinny interes – potrawy przygotowywane są w barakowej kuchni, dookoła krząta się cała familia – żona cierpliwie myje naczynia, córka zbiera zamówienia, a najmłodszy syn, może 8-śmio letni, zbiera naczynia osób, które skończyły posiłek. Przeszkadza mu w tym dziecięcy pęd do zabawy – co chwile biegnie do piłki, zapominając o swoich obowiązkach.
Zaraz będzie jedzonko! Foto: Mateusz Jakubowski
Gospodarz prosi, żebyśmy wskazali miejsce na ogródku, gdzie chcemy usiąść. Pokazujemy miejsce w cieniu i już po chwili zostaje tam przyniesiony stolik i krzesła. Zamówiliśmy kurczaka z pieca tandoori i trochę dodatków. Chcieliśmy zamówić jeszcze dania z ryżem i trochę przystawek, ale nasz gospodarz powiedział, że nie damy rady tyle zjeść. „Porcje robimy naprawdę duże, szkoda, żebyście zapłacili za coś, czego nie zjecie i się zmarnuje” – powiedział. W Polsce nikt by Ci tak nie powiedział. Będąc w jakimś miejscu pierwszy raz, mógłbyś zamawiać bez końca, a sprzedawca, wiedząc doskonale, że nie dasz rady tego zjeść, i tak poleciłby Ci jeszcze do tego wszystkiego jakiś deser. W Indiach jest inaczej, jak się okazało, za każdym razem gdy zamawialiśmy nieznane nam potrawy w wielkich ilościach, wprost mówiono nam, żebyśmy z czegoś zrezygnowali. A podobno Hindusi tylko patrzą na to, jak ściągnąć od Ciebie jak najwięcej pieniędzy…
Czekając na jedzenie, przy stoliku obok wybuchła awantura.
Dwójka turystów, podobnie jak my, miała wynajętego na cały dzień kierowcę. W czasie obwożenia turystów po atrakcjach Agry, ich kierowca nudził się. Zwłaszcza, kiedy przychodziło mu czekać na nich po dwie godziny przy Taj Mahal czy Forcie. Aby zwalczyć nudę, kierowca walił sobie wódeczkę. Nic to złego, w Indiach auto najlepiej prowadzi się po pijaku lub na haju. Ten kierowca jednak przesadził. Jego pasażerowie zjedli i chcieli ruszać w dalszą drogę, ale nie mogli – ich kierowca był tak nawalony, że nie jest w stanie ustać na nogach. Wybucha awantura bo włącza się do tego gospodarz. „Przynosisz hańbę naszemu narodowi! Przez takich jak ty ludzie źle mówią o hindusach i mają nas za nic!” – Nadeem tłumaczy nam słowa gospodarza, który w Hindi wykrzykuje je do pijanego kierowcy, a następnie, otwartą dłonią policzkuje go. Pijaczek pada na ziemię jak rażony piorunem. Jest tak pijany, że nie może wstać. Gospodarz, we spółkę z Nadeemem wyrzuca go z posesji.
Ruszamy na zakupy.
Przez najbliższą godzinę biegaliśmy po sklepach, poszukując fajnych ciuchów. Następnie skierowaliśmy się do „naszego” hotelu, aby wziąć bagaże i pojechać na dworzec. Poprosiliśmy Nadeema, żeby zatrzymał się przy jakimś straganie, żebyśmy kupili papierosy. Zatrzymujemy się, podbiegają do nas dzieci proszące o pieniądze. Nadeem przegania je, wszystkie uciekają, poza jednym chłopcem. Ignoruję go i idę po fajki. Kupuję dwie paczki, słysząc cały czas chłopca, ciągnącego Anię za nogawkę spodni i powtarzającego jak mantrę „madame, please, madam”. Płacę i wracam do tuk tuka. Chłopiec wciąż tam jest. Ania ignoruje go i mówi, żebym nie patrzył. Oczywiście od razu zlustrowałem chłopca. Miał góra cztery lata, był cały poraniony. W Indiach dużo dzieci maluje się farbą na czerwono i obwija bandażami, aby wyglądały na ranne i sięgały głębiej sumienia i portfeli zachodnich turystów. Ten chłopiec był zupełnie inny od tego całego żebraczanego przemysłu. Był autentycznie poraniony. Cały podrapany, pokryty strupami i zabliźnieniami, trzymający w ręce stare i poniszczone breloki. Chłopiec zauważył na sobie spojrzenie, podszedł do mnie. Spojrzeliśmy na siebie. Miał wydłubane oko. Drugie oko miało zmętnioną rogówkę, co więcej, nie było widać w nim zawadiackiej iskry, mówiącej: „Ooo! frajerzy z kasą!”, zamiast tego, widać było cierpienie. Ten czterolatek przeszedł w życiu więcej niż większość z nas. Nie wiadomo, czy stracił oko i wygląda tak z jakiegoś powodu (wina psa czy cokolwiek), czy może zrobili mu to dorośli, bo tak wyglądające dzieci zarabiają więcej. To nieistotne.
Zacząłem myśleć, co zrobić.
I wiecie, co jest najgorsze? Najgorsze jest to, że nic nie można zrobić. Absolutnie nic. Ten chłopiec jest przegrany, stracony, podobnie jak tysiące innych dzieci, żyjących w Indiach na ulicach i wysypiskach śmieci, walczących każdego dnia o ujrzenie kolejnego zachodu słońca. Dzieci, o które nikt się nie upomni, chyba, że sutenerzy i przestępcy (często rodzice) zmuszający je do żebrania. W czasie gdy w Polsce debatuje się nad wprowadzeniem niedziel wolnych od pracy, w odległych krajach miliony dzieci pracują dzień w dzień, czy to żebrając, czy pracując w fabrykach. Nikogo to nie interesuje.
Rezygnuję, uciekam od chłopca i wsiadam do tuk tuka. Ruszamy.
„Sir, please” – słyszę błaganie chłopca, podczas gdy Nadeem próbuje włączyć się do ruchu. „Nadeem, poczekaj chwilę” – mówię i wysiadam z pojazdu. Podchodzę do chłopca, mówiąc mu, że ma piękne breloki. „Only 10 rupiees, sir!” – odpowiada. Daję mu resztę otrzymaną przy zakupie papierosów. 60 rupii. Biorę 3 breloki, dziękuję mu i wracam do tuk tuka. Chłopiec bardzo się cieszy, a ja przeklinam w duszy, że słodycze, które wzięliśmy ze sobą z Polski, zostawiliśmy w walizce. Nie można mu w żaden sposób pomóc, ale przynajmniej uśmiech utrzymałby się na jego poranionej buźce chwilę dłużej.
Ruszamy. Dawanie chłopcu pieniędzy było totalną głupotą. Jak długo te dzieci będą dostawać pieniądze, tak długo będzie się je okaleczać i wysyłać na ulicę. Ciężko jednak zachowywać rozsądek w takiej sytuacji. Oficjalna definicja biedy w Europie (przyjętej przez OECD – Organizację Współpracy Gospodarczej i Rozwoju) mówi, że osoba uboga to taka, która nie może pozwolić sobie na co najmniej jeden z następujących wydatków: opłatę za mieszkanie, ogrzewanie, regularne spożywanie mięsa, wyjazd na wakacje, telewizor, pralkę, samochód, telefon, czy opłacenie niespodziewanych potrzeb. Zestawiając tą definicję biedy z Indiami, przekonamy się, że w Europie prawdziwa bieda nie występuje. A idąc dalej za tą definicją, Hindusi niewpisujący się w nią, a więc posiadający pralkę czy telewizor, należą do najmajętniejszej elity Indii.
Jedziemy w kierunku hotelu, mijając bezdomnych, prowizoryczne ogniska na chodnikach, święte krowy i osrane jezdnie, trzęsąc się z zimna i faktu, który do nas dotarł – dla tych ludzi nie ma ratunku. „Nadeem” – mówimy, „jak można tym ludziom pomóc?”. Nadeem łapie oddech. „Nie da się” – odpowiada, a jego wujek kiwa przytakująco głową. „Wiesz, co nas różni? Wiesz co różni wasze dzieci od naszych?” – pyta, nie dając nam czasu na odpowiedź: „nie różni nas kultura, wiara, ani kolor skóry, jak to wmawia nam wiele osób. Wierzymy w co innego, wy jesteście biali, a my czarni. Ale to nieistotne. Jesteśmy tacy sami. Różni nas tylko jedno. My, nasze indyjskie dzieci… One urodziły się w złym miejscu, w złym czasie. Dla nich nie ma ratunku. Taka jest różnica”.
Odebraliśmy bagaże i pojechaliśmy na dworzec.
Zapłaciliśmy Nadeemowi za jego pracę, daliśmy mu sowity napiwek 200 rupii, jego wujowi daliśmy paczkę papierosów, a na koniec poczęstowaliśmy ich polskimi „krówkami”. Ze łzami w oczach poszliśmy na dworzec, aby wsiąść do pociągu, który zawiezie nas do Delhi…
PS. Wzięliśmy namiary do Nadeema – jeżeli macie w planach wizytę w Indiach i Agrze, napiszcie, damy Wam do niego kontakt. Naprawdę warto.
Kolejna część relacji dostępna jest tutaj: Relacja z Indii - część VI.