Relacja z Indii - część IV
Varanasi - w drodze z dworca. Foto: Mateusz Jakubowski
Po 26 godzinach w pociągu, docieramy w końcu do Varanasi. Kolebki Indii oraz całego świata. Świętego miasta położonego nad Gangesem, miasta, które jest zarazem jednym z najstarszych, nieprzerwanie zamieszkiwanych miejsc na Ziemi.
Varanasi położone jest nad świętą rzeką – Gangesem. Jakże nietrafiona jest, będąca w powszechnym użyciu, męskoosobowa nazwa tej rzeki, nadana jej przez białego człowieka – prawdziwa jej nazwa to Ganga. Hindusi wierzą, że rzeka ta jest ucieleśnieniem bogini Gangi, która zstąpiła z nieba aby zmyć grzechy z ludzkości. Wszystko za sprawą króla Bhagiratha, wspaniałego władcy starożytnego królestwa Kosala, mieszczącego się kiedyś na terenach dzisiejszego, indyjskiego stanu Uttar Pradesh. Rządził on w czasach, gdy grzech wśród ludzi stał się tak powszechny, że skumulował się w wielką siłę, sprowadzającą kataklizmy na świat. Król, modląc się nieustannie przez tysiąc lat, wyprosił od bogów zgodę na zstąpienie Gangi na Ziemię, aby ta oczyściła ludzkość z grzechów. Była ona boginią na tyle potężna, że obawiano się jej upadku z nieba na Ziemię. Martwiono się, że siła jej upadku może spowodować zniszczenie świata na wiele lat. Aby temu zapobiec, na chwilę przed upadkiem Gangi na Ziemię, Śiwa złapał ją w swoje włosy. W ten sposób Ganga rozlała się między włosami Śiwy na siedem części, tworząc współczesny Ganges wraz z jego dorzeczami. Ludzkość została oczyszczona z grzechu, a kult Gangi trwa do dzisiaj.
Kąpiel w jej wodach zmywa grzechy, dlatego do Varanasi zjeżdżają rokrocznie miliony Hindusów z całych Indii aby zanurzyć się w otchłani Gangesu. Marzeniem każdego wyznawcy hinduizmu jest dokonanie żywota nad tą świętą rzeką, w tym właśnie mieście. Spalenie ciała na ghatach (schody prowadzące do Gangi) i wrzucenie szczątek do rzeki ma zapewnić pomyślność i lepszą karmę w następnym wcieleniu.
Ganges zajmuje wyjątkowe miejsce w życiu codziennym mieszkających nad nim Hindusów. Każdego dnia przeszło dwa miliony Hindusów bierze kąpiel w wodach Gangi, pije jej wodę, myje w niej zęby, robi pranie… Podczas gdy nieopodal pali się ciała martwych hindusów, a prochy wrzuca do rzeki. Z powyższych względów Ganges to również najbardziej zanieczyszczony zbiornik świata, pełen śmieci, ludzkich szczątków oraz ekskrementów. Codziennie trafia do niego grubo ponad miliard litrów nieoczyszczonych ścieków. Zawartość bakterii kałowych przekracza dopuszczalne normy ponad 150 tysięcy razy. Ryzyko epidemii jest niewyobrażalnie wysokie. Tymczasem nigdy jeszcze nie doszło w tym miejscu do jej wybuchu. Naukowcy nie potrafią tego wyjaśnić. Czy w to wierzymy, czy nie, w Gandze kryją się boskie moce.
Ruszamy z zatłoczonego dworca, bierzemy tuk tuka i ruszamy w stronę rzeki. Mijamy niesamowity brud i chaos – tutaj jednak wyglądający czarująco i urzekająco. Ruch uliczny zdominowany jest przez riksze, tuk tuki, skutery oraz wszechobecne święte krowy, spacerujące leniwie pośród zgiełku miasta.
Centrum Varanasi. Foto: Mateusz Jakubowski
Po około 20 minutach dojeżdżamy do starego miasta. Wysiadamy - dalej trzeba iść pieszo. Dochodzimy do jednego z placów, centralnych punktów miasta, na którym znajduje się owocowo-warzywny bazar. Fascynujący widok – sypiące się, uginające pod ciężarem własnej niedoskonałości budynki, ludzie na ulicach, tutaj zupełnie inni niż w Mumbaju, nie biegnący za Tobą i nie żądający od Ciebie pieniędzy. Sterty śmieci rozrzuconych gdzie się tylko da, przegrzebywane przez krowy i kozy, leniwie człapiące od śmietniska do śmietniska, czy w końcu małpy biegające po dachach, zakradające się na bazar i kradnące sprzedawcom jedzenie lub po prostu leniwie wylegujące się na dachach tuląc się do siebie i wzajemnie iskając. Po prostu bajka.
Centrum Varanasi. Foto: Mateusz Jakubowski
W trakcie drogi zaczepiają nas Hindusi, oferując na zmianę: transport, nocleg, jedwab, kryształy, srebro, heroinę, złoto, dolary, marihuanę, haszysz. Od razu ich zbywamy, nie chcemy nawet wchodzić z nimi w dyskusję. Jesteśmy ostrożni. W końcu podchodzi do nas kolejna osoba, na oko około 20-to letni młodzieniec. Pyta się, dokąd zmierzamy. Głupio było mu odpowiedzieć, że nie mamy hotelu (bo pewnie zaciągnąłby nas gdzieś, gdzie dostanie za to prowizję – którą oczywiście doliczą nam do rachunku). Wobec tego powiedziałem, że idziemy do hotelu „ALKA”, o którym słyszałem, że jest jednym z najciekawiej położonych hoteli w Varanasi (nad samym Gangesem). Hindus odpowiedział, że to świetnie bo on też idzie w tym kierunku. Akurat, pewnie chce coś od nas! Mówię mu, że trafimy sami, na co ten odpowiada, żebyśmy byli spokojni, zapewnia, że nic od nas nie chce, był po prostu na obiedzie i wraca do sklepu, który prowadzi jego mama i który znajduje się obok „ALKI”. Jasne! Dziękujemy mu i mówimy, że sami dojdziemy nad Gangę. Chłopak odpowiada, że jeżeli mu nie ufamy, nie musimy z nim iść, możemy po prostu iść za nim i sami się przekonamy. No to poszliśmy, wchodząc w wąskie uliczki starej części Varanasi.
Labirynt Varanasi. Foto: Mateusz Jakubowski
Stare miasto jest wielkim labiryntem bardzo wąskich ścieżek, w których z łatwością można się zgubić. Zabudowa starego miasta to chaotycznie, niezwykle mocno ściśnięte budynki, które, naciągając, można nazwać kamienicami. Między nimi biegnie bardzo wąska ścieżka – odległość między sąsiadującymi naprzeciwko siebie kamienicami wynosi jakieś 2-3 metry, czasem jednak nie wynosi nawet metra i trzeba iść gęsiego. Na parterach budynków znajdują się sklepy. Mijamy fryzjera, strzygącego swoich klientów na schodach jednego z budynków, mijamy uliczne „fast foody”, gdzie jedzenie smaży się na patelniach postawionych na rozżarzonych węglach rozsypanych na chodniku. Mijamy w końcu dziesiątki sklepów – bez szerokich witryn, bez elektryczności, bez niczego. Wszystko sprzedawane z koców rozłożonych na podłodze pustego pomieszczenia. Wokół tego wszystkiego krążą setki ludzi, jeżdżą skutery, a czasem jakiś wariat nielegalnie wciska się tuk tukiem, walcząc o każdy centymetr drogi. Gdzieniegdzie wyrastają z kamienic wiekowe drzewa, które, rozpychając się w poszukiwaniu promieni słonecznych, przechylają całe budynki. To wszystko wypełnione jest pełną gamą zapachów – ulice przesiąkają aromatycznym zapachem przypraw, przechodzącym płynnie w głęboką nutę indyjskich kadzideł, po to tylko, żeby po chwili rozmyć się w powietrzu i ustąpić pierwszeństwa odorowi krowich odchodów i gnijących śmieci.
Zewsząd atakowani jesteśmy reklamami – tutaj nie ma nachalnych billboardów, których w Szczecinie jest więcej niż mieszkańców. W Varanasi nośnikiem reklamowym są ściany otaczających kamienic. Kolorowe, żywe, ręcznie namalowane reklamy zachęcają do dalszego brnięcia w głąb labiryntu. Mijamy kolejne budynki, kolejne ścieżki i kolejne skrzyżowania, aż w końcu dochodzimy do hotelu „ALKA”. Sprawdzamy widoki z hotelowego tarasu:
Widok na Ganges z hotelu "Alka". Foto: Mateusz Jakubowski
Postanawiamy wykupić tutaj nocleg. Kierując się do środka hotelu, zza lady mijanego obok sklepu woła nas Hindus, którego zbywaliśmy przed parunastoma minutami. „A nie mówiłem wam, że nic od Was nie chcę! Zameldujcie się w hotelu i idźcie czym prędzej poznawać miasto!”. Faktycznie, Hindus najwyraźniej nic od nas nie chciał – gdyby było inaczej, wszedł by za nami do hotelu i przekonywał, chcąc dostać prowizję, że to on nas tutaj zaprowadził. Kupujemy pokój na dwie noce. Płacimy łącznie 1200 rs za pokój dwuosobowy (czyli 60 złotych – 30 zł za noc, co daje 15 zł na głowę za noc). Pokój jest bardzo skromny, wyposażony w lustro, wiatrak, szafkę nocną i dwa łóżka, bez pościeli, z raczej nieczystym prześcieradłem i poduszką. Klimatyzacje stanowił okratowany, pozbawiony okna, wyłom w ścianie w kształcie prostokąta o wymiarach około 100cm x 30cm, przez który, jak się później okazało, w nocy jest w pokoju lodowato. Łazienka i toaleta (dziura w ziemi) znajduje się w sąsiednim budynku. Jak się później okazało, był to najbardziej luksusowy nocleg, w jakim przyszło nam spać w Indiach.
Lecimy wziąć prysznic, odświeżamy się i ustalamy plan – mamy około dwie godziny do Ganga aarti (Gangarati) – jednej z najpiękniejszych ceremonii Hinduizmu. Aarti to ceremonia światła (pochodzącego zazwyczaj z płonących świec lub kamfory), które ofiarowane jest danemu bóstwu. W Varanasi ceremonia poświęcona jest oczywiście Gandze. Odbywa się każdego dnia o zachodzie słońca przy ghacie Dasaswamedh, znajdującym się kilkadziesiąt metrów od naszego hotelu. Idziemy na obiad do kuchni funkcjonującej na terenie „Alki”. Zamawiamy dorodne indyjskie thali, najadając się do syta za 20 złotych. W międzyczasie rozpętała się potężna ulewa. Doszły do niej grzmoty i pioruny. Co za pech, do ceremonii pozostało 30 minut. Czekamy na rozwój wydarzeń. Odwiedzamy sklep z naszym Hindusem. Było nam głupio, że profilaktycznie potraktowaliśmy go jak oszusta. Porozmawialiśmy chwilę, czekając na poprawę pogody. Deszcz zelżał na 10 minut przed rozpoczęciem ceremonii – ruszamy! Pytamy się Babu (tak miał na imię), czy idzie z nami. Woła mamę, mówi, że będzie za godzinkę. Dochodzimy na Dasaswamedh Ghat. Już z daleka słychać muzykę, dźwięk dzwonków i zapachy kadzideł. Zaczęło się!
Ganga aarti. Foto: Mateusz Jakubowski
Dochodzimy szybko do miejsca, w którym odbywa się ceremonia. Deszcz właśnie przestał padać, a na nas czeka niespodzianka – zła pogoda spowodowała, że ghaty świecą pustkami – ludzie woleli pozostać w domach. Ceremonię obserwuje maksymalnie z 30 osób, dzięki czemu widzimy wszystko z bliska, bez tłumu gapiów! Ganga aarti to niesamowite przeżycie, magiczna mieszanka pięknej muzyki, śpiewów, dźwięków hipnotyzujących dzwonków i zapachu kadzideł. Ciężko napisać nam cokolwiek o ceremonii, to trzeba zobaczyć, dlatego odsyłamy do krótkiego filmiku, który nagraliśmy tego dnia. Muzyka zawarta w filmie to „Jai Gange Mata” – najpopularniejsza pieśń pochwalna na cześć Gangi, śpiewana tutaj bardzo często.
Po zakończeniu ceremonii wracamy do hotelu. Znowu pada, dlatego resztę wieczoru spędzamy w hotelowej kuchni, racząc się piwem „Kingfisher” i zagryzając go najlepszą przystawką na świecie – papadamem (duży, cieniutki, mocno przyprawiony placek wrzucany na sekundę do głębokiego tłuszczu). Zasnęliśmy bardzo wcześnie, obiecując sobie, że po trzech nocach spędzonych na lotniskach i w pociągach, dzisiaj śpimy do oporu.
Wstaliśmy po godzinie 11. Prędko poszliśmy na śniadanie i ruszyliśmy w miasto, zgarniając po drodze Babu i jego kolegę. Zgiełku panującego w Varanasi nie da się opisać. Jest brudno, tłocznie i kolorowo. Z każdej strony dobiega muzyka oraz śpiewy, w oddali słychać stłumiony, zlepiony w jedną całość, dźwięk ulicznego zgiełku. Dzieci grają w krykieta, puszczają latawce, a ich rodzice trudnią się tym, na czym znają się najbardziej – handlem. Sprzedawców można spotkać wszędzie, sprzedających wszystko – od bananów, cukierków, czy tandetnych, plastikowych zabawek, które u nas furorę robiły na początku lat 90-tych, po wytworne sari, jedwabne szale czy ręcznie rzeźbione figurki hinduskich bóstw. Co jakiś czas mijają nas żałobne orszaki niosące ciała nad brzeg Gangi, mijamy również tysiące pielgrzymów.
Uliczne jedzenie w Varanasi. Foto: Mateusz Jakubowski
Kierujemy się w stronę Manikarnika Ghat, miejsca, gdzie na stosach pali się martwych Hindusów.
Babu twierdzi, że jego znajomy jest znany na Manikarnika i może nas oprowadzić po ghacie. W głowie zapaliła mi się czerwona lampka – to jedno z popularnych oszustw w Varanasi – osoba podająca się za „wolontariusza”, „pracownika społecznego” itp. zagaduje Cię na ghatach, wciska kity, że Cię oprowadzi bo pracuje tutaj. W rzeczywistości wygląda to tak, że taka osoba zaprowadzi Cię na ghaty i na różne możliwe sposoby zacznie przymuszać Cię do przekazania pieniędzy na zakup drewna na paleniska dla biednych rodzin. Mówimy Babu, że zdajemy sobie sprawę z tego, że to oszustwo, na co ten odpowiada, żebyśmy mu zaufali i namiętnie wymienia z kimś smsy. Po chwili dociera do nas jego „znajomy”. Mówimy mu, że nie mamy dużo pieniędzy, ale „coś Ci zapłacimy, jeżeli bez wciskania kitu oprowadzisz nas i opowiesz trochę o tym miejscu”. Rozpoczynamy wędrówkę z obcym Hindusem o imieniu Akash. Zaraz przekonamy się, czy jest w stanie cokolwiek nam pokazać i czego naprawdę od nas chce.
Manikarnika Ghat. Foto: Mateusz Jakubowski
Wkraczamy na Manikarnika ghat. To miejsce otoczone wyjątkową czcią. Podobno to właśnie tutaj, na tym ghacie, sfera ziemska miesza się ze sferą niebiańską. Jak wierzy część Hindusów, spalenie ciała na Manikarnika Ghat i wrzucenie szczątków do Gangesu, ma zapewnić Mokszę, co w naszej religii możemy rozumieć jako stan jedności z Bogiem. Celem istnienia każdego wyznawcy hinduizmu, jest wyrwanie się duszy z kręgu Samsary, który jest cyklem śmierci i ponownych narodzin. Hindusi dążą do przerwania tego cyklu reinkarnacji – dążą do tego, aby nie narodzić się ponownie. Chcą wyrwać swoją duszę z okowów cielesności i doświadczyć wyższego stanu świadomości. „Cieszę się, że tutaj jesteście” – rozpoczyna nasz przewodnik. „Możecie odwiedzić najdalsze zakątki świata, jednak nie będziecie mogli powiedzieć, że widzieliście, jeżeli nie byliście w Varanasi. Dopiero tutaj jesteście w stanie zobaczyć odpowiedź na pytanie nurtujące każdego, niezależnie od koloru skóry czy wyznania. Varanasi kryje odpowiedź na to, co staje się z nami po śmierci”.
Stoimy z 20 metrów od płonących stosów, widzimy ciała palących się Hindusów, wokół których zebrały się całe rodziny, chcąc odbyć ze zmarłym jego ostatnią podróż w tym wcieleniu. „Spójrzcie” – mówi nasz przewodnik. „Żadna z obecnych tutaj osób, które żegnają zmarłego, nie płacze”. Fakt, nikt nie płacze. „Nie mogą płakać, aby nie zakłócać duszy zmarłego w tej uniosłej chwili” – wtrąca Akash, dodając: „Spójrzcie na drugi stos”. Patrzymy. Na wysokim na około 1,5 metra stosie drewna sandałowego spoczywa ciało, owinięte w biały całun związany rzemieniem na wysokości szyi, pasa oraz kostek. Wokół stosu krąży młodzieniec, ubrany na biało (kolor żałobny w Indiach), trzymając w dłoniach palące się siano. Wszystkiemu przygląda się rodzina, stojąca kilka kroków dalej. „To pogrzeb ojca” – mówi nasz oprowadzacz. „Chłopiec chodzący wokół ciała to najstarszy z jego synów. Pozostali synowie stoją z resztą rodziny. Najstarszemu przypada zaszczyt rozpalenia stosu” – kontynuuje Hindus, wskazując dłonią w kierunku chłopca. „To już koniec. Ostatnie okrążenie wokół ciała, nim rozbucha się ogień. Chłopiec okrążył ciało zmarłego ojca pięć razy, na znak pięciu żywiołów. Wody, ognia, ziemi, powietrza oraz eteru”. „Eteru?” – pytamy naszego towarzysza. „Tak, eteru” – odpowiada Akash. „Eter to nasz duch, nasze wewnętrzne ja, nasze ego, nasz „spirit” - jeden z najsilniejszych żywiołów”.
Chłopiec podpala stos. Drewno szybko staje w płomieniach, a jęzory ognia sięgają z każdą chwilą coraz wyżej. Kilkadziesiąt sekund później płomień dosięga ciała. Całun, w który jest owinięte, błyskawicznie trawi ogień, obracając go po w pył i odsłaniając nagie ciało wychudzonego starca. Akash schodzi po ghatach do rodziny stojącej przy stosie. Zamienia z nimi słowo poczym szybko do nas wraca. „Come, come”, mówi, łapiąc nas za ręce, kładąc wcześniej palec na swoje usta, pokazując, żebyśmy byli cicho. Prowadzi nas między dwie rodziny, pomiędzy dwa płonące stosy. Stoimy razem z żałobnikami, około dwa metry od rozpalonych stosów. Temperatura jest nieprzyzwoicie wysoka, a nam od nadmiaru wrażeń i wstrząsających widoków uginają się nogi.
Manikarnika Ghat. Foto: Mateusz Jakubowski
Stos po lewej stronie powoli dogorywa. Na dopalającym się drewnie spoczywają nadpalone szczątki mężczyzny. Płeć można poznać po niedopalonych stopach oraz głowie . Reszta ciała zdążyła się już spopielić. W pewnym momencie palenisko się osuwa, a stopa, z której wybija się nadpalony piszczel, ląduje pod naszymi nogami. Nietykalny (pracujący przy paleniu ciał) bierze stopę między dwa kije i wciska ją w gorejące palenisko. Jest nam słabo. Drugie palenisko dopiero teraz osiągnęło szczyt – tuż obok nas bucha płomień na około 4 metry wysokości. Żar i zaduch. Obok palenisk leżą następne ciała, czekające na swoją kolej, na swój stos. Obok nich gromadzą się rodziny, trzy krowy i jakieś dziesięć psów.
Akash trąca nas łokciem, odchodzimy od stosów
Mijamy kolejnych Nietykalnych, którzy pracują przy sporych rozmiarów stosie popiołu. Dwaj z nich, wyposażeni w metalowe sita, zanurzona jest do pasa w Gandze, nabierają w nie popiół i płuczą w Gangesie. „Szukają złota” – mówi Akash, widząc nasze zdziwienie. „Osoby, które odeszły, palone są razem z biżuterią, którą nosiły za życia. Ta biżuteria przechodzi na własność właściciela Ghatu. Górka, którą widzicie, to prochy zmarłych z całego poprzedniego dnia. Po wygaszeniu paleniska, nie sprząta się, ani nie zbiera szczątek. W miejscu stosu układa się kolejny. A później następny. I następny. I tak cały czas. Powstałe prochy i popiół zbiera się raz dziennie i usypuje nad Gangą. Tam jest przesiewany i trafia w całości do rzeki.” – kończy Akash, a ja w tym czasie rozglądam się po okolicy. Najdalej 50 metrów od tych przesiewaczy widać Hindusów kąpiących się w Gandze i robiących pranie. Wracam wzrokiem na Manikarnika Ghat. Obok Nietykalnych przeczesujących prochy widzimy ciała na bambusowych noszach, które zanurzone są w Gangesie. Z powodu braku miejsca i znajdujących się obok zacumowanych łodzi wypełnionych drewnem, ciała zanurza się w wąskich szczelinach między łódkami. „To część ceremonii – gdy rodzina przyniesie ciało, najpierw zanurza się je w Gandze, aby zmyć grzechy”. Ruszamy dalej. Akash pokazuje nam przyległe budynki, tłumaczy, że ubrani na biało mężczyźni, tłoczący się w jednym z odwiedzonych przez nas pokoi, to synowie bądź mężowie, którym przyjdzie dzisiaj pożegnać swoich ojców lub żony. Siedzą obok siebie, a wokół nich biegają mężczyźni z brzytwami, goląc ich dokładnie. W tym dniu trzeba wyglądać pięknie.
Odwiedzamy kolejne budynki i zakamarki Manikarnika Ghat, słuchając opowieści Akasha, który w pewnym momencie zadaje nam pytanie: „w co wierzycie?”.
Odpowiadamy, że raczej w żadną siłę wyższą. Zamyślił się. „Czyli wierzycie wyłącznie w to, co widzicie, nie wiedząc, że to jedynie iluzja wywołana przez wasze zmysły. Patrzycie na płonące przed nami stosy i widzicie po prostu palące się ciała. Jesteście zaślepieni tym, co mówią wam wasze zmysły. Wasz świat ogranicza się do materii, czasu i przestrzeni. Czegoś, co da się zobaczyć, dotknąć, zmierzyć i zważyć. Myślicie, że jesteście świadomi, nie wiedząc, że prawdziwa świadomość pozbawiona jest zmysłów. Porzucając to, co podsuwa nam wzrok, węch, czy słuch, możemy wsłuchać się w siebie. To jest świadomość. To świadomość samego siebie, swojego ja, boskiej cząstki w którą wy nie chcecie nawet spróbować zajrzeć. O co wam w życiu chodzi? O dorobienie się fortuny? Wielki dom? Ogródek z basenem?” – pyta Akash, a my nie wiemy co odpowiedzieć. „Wy, ludzie z „niby lepszego świata”, nie zrozumiecie nigdy. Widzicie pieniądze i chcecie ich więcej. Widzicie piękne samochody. Chcecie nimi jeździć. Chcecie mieć wielkie domy, masę pieniędzy i władzę. A to tylko ułuda. Ułuda, za którą podążacie całe życie, zapominając o tym, że pewnego dnia, może dzisiaj, może jutro, a może za 20 lat – pewnego dnia wszyscy spotkamy się tutaj, na końcu drogi, gdzie trafi do Was, że życie zleciało Wam na sprawach nieistotnych. Byliście, ale nie żyliście”.
Idziemy dalej, nasz rozmówca wraca do pokazywania nam poszczególnych etapów ceremonii. Jesteśmy pod wrażeniem jego słów, mimo, że zapewne zależy mu tylko na naszej kasie, dał nam do myślenia. Gdy wyczerpaliśmy swoje pytania, na które cierpliwie udzielał nam odpowiedzi, daliśmy mu 200rs (ok. 10 zł) i ruszyliśmy dalej. W internecie przestrzegają przed ludźmi takimi jak Akash, pisząc, że są to oszuści chcący wyłudzić od Ciebie pieniądze. Dla nas był to jednak człowiek, który się tutaj wychował, podzielił się z nami swoją wiedzą, a przede wszystkim zabrał nas między paleniska, co normalnie dla turystów jest niemożliwe. A że chciał za to pieniędzy? To chyba normalne w jednym z najbiedniejszych krajów na świecie.
Spotkaliśmy się ponownie z Babu i jego niemrawym kolegą, spytaliśmy się, ile powinno kosztować wynajęcie dwuosobowej łódki razem z „wioślarzem”. Odpowiada, że 50rs (2,5zł) za osobę za godzinę. Nie kłamał, takie są prawdziwe ceny, mimo, że na początku każdy przewoźnik, licząc na łatwy zysk, rzuca cenę z kosmosu. Babu oferuje, że jak chcemy, to załatwi łódź i nas poprowadzi. Godzimy się na to. Chodzimy wzdłuż ghatów, oblewanych leniwie przez wody Gangi, a nasz indyjski kolega rozmawia przy łódkach z pewną kobietą. Po chwili wraca do nas i mówi, że możemy płynąć. Kobieta to właścicielka kilku łodzi. Pakujemy się na jedną z nich i rozpoczynamy podróż.
Ghaty od strony wody. Foto: Mateusz Jakubowski
Obserwujemy życie na ghatach od strony rzeki. Na wielkich schodach tłoczą się tłumy. Pielgrzymi pogrążeni w modlitwie zlewają się z potokiem masy ludzkiej, wykonującej codzienne czynności. Dziesiątki ludzi kąpią się w świętych wodach Gangi, mydląc uprzednio całe ciało, bądź też zanurzają się cali w wodzie w jednostajnym, religijnym rytmie. Obok nich inne osoby myją zęby, kobiety robią pranie, pielgrzymi puszczają łódeczki zrobione z liścia, wypełnione kwiatami i palącą się świeczką.
Kąpiel w Gangesie. Foto: Mateusz Jakubowski
Obok nich pan myje sobie zęby, nie zwracając uwagi na zwały popiołu wrzucane wprost do wody kilkadziesiąt metrów dalej. Wszystkiemu przyglądają się dziesiątki krów, kóz oraz bezpańskich psów. Wrażenie robi oszałamiający, przeogromny i urzekający nieład budynków wyrastających nad Gangesem. Ciężko znaleźć skrawek wolnej przestrzeni, gdzie można by wybudować kolejny budynek. Patrząc z tej perspektywy na brzegi miasta, Varanasi wydaje się być twierdzą nie do zdobycia.
Varanasi od strony wody. Foto: Mateusz Jakubowski
Rozmawiamy z Babu, jak się okazuje, ma 20 lat, mieszka, razem z całą, 8-mio osobową rodziną w jednym pokoju, znajdującym się nad należącym do nich sklepem. Nie mają ogrzewania, gazu, ciepłej wody. Nie mają nawet toalety ani prysznica. Podobnie jak dziesiątki tysięcy innych mieszkańców Varanasi, Babu wraz ze swoją rodziną kąpie się w Gangesie. W niej również robi pranie, pobiera wodę, goli się lub myje zęby. „Chciałbyś stąd wyjechać?” – pytam. „Nie. Tutaj jest mój dom, rodzina, przyjaciele. Tutaj jestem szczęśliwy”. Płynęliśmy 1,5 h, mijając kolejne ghaty i podziwiając niezwykłe widoki. Wracamy. Dopływamy do brzegu, Babu cumuje łódź. Umówiliśmy się na 150rs, co w przeliczeniu daje około 7,5 zł. Niecałe 8 złotych za półtoragodzinne machanie wiosłami. Babu jest cały spocony i zdyszany, w żadnym wypadku nie uważa jednak, że cena, którą ustaliliśmy, jest niska. Dajemy mu 200rs. Dziękuje za napiwek, podchodzi do kobiety od której wziął łódź i daje jej 100 rupii, drugą setkę zostawiając sobie. „Właściciele łódek to elita tego miasta” – mówi. „Układ jest prosty. Nikt z tych, którzy wiosłują, nie jest właścicielem łódki. W życiu nie będzie ich na nią stać. Każda łódka ma swojego właściciela, który wynajmuje ją tym biednym ludziom. Podział zysków wynosi pół na pół – 50% zysków trafia do wioślarza, drugie 50% trafia do właściciela łódki”. Gdybyśmy zapłacili umówione 150rs zamiast 200rs, to Babu otrzymałby za półtorej godziny ciężkiej pracy… 3,5zł. Kupiłby sobie za to skromną przekąskę i herbatę.
Poranne pranie w Gangesie. Foto: Mateusz Jakubowski
Zwiedzaliśmy miasto i robiliśmy zakupy, podczas gdy słońce leniwie kierowało się ku zachodowi, zapowiadając rychłe rozpoczęcie ceremonii Ganga aarti. Poszliśmy na nią jeszcze raz, odwiedzając uprzednio nasz hotel i zostawiając w nim bagaże. Tym razem tłum był ogromny, przez co nie mieliśmy dobrego widoku. Co rusz zaczepiały nas indyjskie dzieci niosące najróżniejsze rzeczy na sprzedaż. Jedna z dziewczynek, może 8-mio letnie maleństwo wyglądające jak Indyjska księżniczka, sprzedająca zestawy farbek do malowania skóry, zatrzymała wzrok na Ani, patrząc jej przez dłuższą chwilę w oczy. Nie mogła uwierzyć, że można mieć niebieskie oczy i blond włosy! Patrzyła zafascynowana na Anie, widząc w niej orientalną księżniczkę z dalekiego kraju. Wyciągnęła pędzelki i już chciała zabierać się za malowanie Ani, ale powiedzieliśmy jej, że nie mamy przy sobie nawet portfeli i nie będziemy mogli jej zapłacić.
Dziewczynka powiedziała, że nie chce od nas pieniędzy.
Zaczęła malować Ani ręce, powtarzając co chwilę, że jest piękna. Po pomalowaniu rąk dziewczynka przeszła do zrobienia nam Bindi (to ta charakterystyczna ozdoba na czole). O ile moje bindi stanowiło jedynie maźnięcie czerwonym pigmentem, o tyle Ania została potraktowana jak prawdziwa księżniczka, jej bindi zdobione było kryształkami i diamencikami. Następnie dziewczynka sięgnęła do swojej torby z rzeczami na sprzedaż, z których wyciągnęła dwie pocztówki. Dała je nam i powiedziała, że to prezent dla nas. Powiedzieliśmy jej, że jesteśmy bardzo wdzięczni, ale nie możemy tego przyjąć ponieważ nie mamy pieniędzy, a ona musi to przecież sprzedawać. Powtórzyła, że nie chce od nas ani rupii. Podarowała nam pocztówki z widokami miasta od strony Gangesu, powtarzając Ani, że „wygląda tak słodko”. Wpatrywała się tak w nas, podczas gdy z tłumu zaczęła iść w naszym kierunku kobieta, patrząc się na naszą małą towarzyszkę. To chyba jej „opiekunka”, być może matka, która dogląda z dystansu, czy podległe jej dziewczynki sprzedają towar. Nasza indyjska księżniczka uśmiechnęła się na pożegnanie, powiedziała, że musi iść poczym zginęła w tłumie. Następnego dnia szukaliśmy jej, chcąc dać trochę pieniędzy i słodyczy, które wzięliśmy z Polski. Niestety nie zlaleźliśmy jej.
Po dniu pełnym wrażeń wróciliśmy do hotelu, zasnęliśmy momentalnie. Kolejny dzień zleciał nam na spacerowaniu po staromiejskim labiryncie uliczek, obserwowaniu życia Hindusów nad brzegami Gangi, zakupach i poznawaniu Indyjskiej kuchni. Z wielkim smutkiem przyszło nam po trzech dniach opuścić to miejsce. Z całą pewnością Varanasi na zawsze wpisało się w nasze serca. No ale nic, spakowaliśmy się i ruszyliśmy na dworzec „Varanasi Junction”, skąd pojedziemy do Agry!
Dlaczego z naszej winy, na dworcu w Varanasi interweniowało wojsko oraz o tym, jak łatwo stracić w Agrze wszystkie swoje bagaże przeczytacie w kolejnej części naszej relacji, która dostępna jest tutaj: relacja z Indii - część piąta.