Tanie Zwiedzanie Bułgarii - relacja z podróży
Bułgaria to urzekający kraj.
Kolejne wakacje rozpoczynamy tylko z biletem autobusowym na tracie Warszawa – Lwów kupionym w promocji za kilkanaście zeta. Dalszy ciąg niskobudżetowej podróży pozostaje wolny od jakichkolwiek ustalonych ram. Ogólna trasa wiedzie przez Rumunię, którą tylko przetniemy w drodze do Bułgarii.
Tam celem jest obowiązkowo wizyta u naszych wieloletnich przyjaciół mieszkających w Pazardżiku, zdobycie Wichrenu w górach Piryn, magiczna noc w Rilskim Monastyrze i krótki pobyt w Melniku - najmniejszej, malowniczej bułgarskiej miejscowości przygranicznej ukrytej wśród przepięknych gór. Potem odwiedzimy macedońskie miasteczka Strumicę, Prilep i Bitolę w drodze do Ochrydu, którego piękno zachwyci nas do tego stopnia, że opuszczać go będziemy z dużym ociąganiem. Wstępnym planem powrotu do domu jest autobus kursujący na trasie Istambuł – Warszawa, z którym chcemy spotkać się na przykład w Skopje. Jak się jednak okaże, naiwnością z naszej strony jest nadzieja, że dwa miejsca we wspomnianym autokarze pozostaną do ostatniego dnia wolne. To banalnie proste rozwiązanie, dla nas jednak niedostępne zastąpimy bardziej karkołomnym i ryzykownym powrotem przez Sozopol i Burgas. Zahaczymy więc o kurort czarnomorski, w którym oczekiwać będziemy, nie bez przyjemności na to, aż ceny lotu do Katowic liniami Wizz Air spadną do poziomu, który zaakceptujemy nie burząc porządku ustalonego definicją wyjazdu niskobudżetowego. No cóż, w podróży bez planu często działa efekt motyla. Krótka myśl, jakieś skojarzenie i wszystko toczyć się zaczyna nieprzewidzianym torem.
Dworzec autobusowy „Stadion” to już klimat naszych wschodnich sąsiadów. O godzinie 23:00 trochę straszno. Autobus już nie ukraiński jak przed kilku laty, kiedy to kierowca łajał podróżnych nie przebierając we wschodnim słownictwie, a na grzeczne pytanie o postój na posiłek krzyczał:
- Obiad to się je w domu.
Polscy kierowcy jednak nie są wcale uprzejmiejsi od tamtych. Pokrzykując na wsiadających podają dwa miejsca postoju we Lwowie i według tego umieszczają bagaż w lukach. Na pytanie o dworzec autobusowy wskazują miejsce dla naszych plecaków od strony ulicy.
- Nie zastanawiaj się, pakuj, oni wiedzą lepiej. – gasi krótko moje wątpliwości Kasia.
Wsiadamy do autobusu i zauważamy, że niemal wszystkie miejsca są już zajęte.
- Teraz początek trasy jest na dworcu Zachodnim. Stąd zabieramy podróżnych, dla których na Ochotę jest nie po drodze. – wyjaśnia kierowca widząc nasze zdziwienie. Plujemy sobie w brodę, bo bez sensu zupełnie tłukłyśmy się na drugą stronę Wisły. Ale gapowe się płaci, choćby w ten sposób, że nie mamy miejsc obok siebie. Dosiadamy się do śpiących facetów, którzy są wyraźnie niezadowoleni z faktu, że muszą się skupić na jednym miejscu zamiast korzystać samodzielnie z dwóch. Ten siedzący koło mnie przytula się do szyby i już po chwili jest mu wszystko jedno. Sąsiad Kasi natomiast ostentacyjnie okazuje swoje niezadowolenie opierając głowę na jej ramieniu. Na zwracaną coraz bardziej stanowczo uwagę oburzony mruczy:
- Nu szto? Spij!
Na domiar złego jej siedzenie nie rozkłada się do pozycji leżącej. No cóż, jak pech to po całości. Niechętnie proponuję zmianę miejsc co parę godzin, ale na szczęście dla mnie Kasia unosi się honorem.
Bułgaria. Foto: Anna Karpa
- Starsza jesteś. – przycina dowcipnie, ale wcale mnie to nie rusza. Wolę być starsza i zdrzemnąć się na czas jakiś. Na trasie lubelskiej gaśnie światło i zapadam w sen, w który wplatają się dialogi z sąsiedniego miejsca:
- Nie śpij! – to głos Kasi, która próbuje posadzić opadającego na nią Ukraińca.
- Nu pa czemu? Spij djewoczka! – mamrocze tamten.
Nad ranem przekraczamy granicę. Podróżujący z nami Anglicy wyrabiają wizy. Trochę to trwa. Nie bardzo podoba się ta zwłoka naszym kierowcom. Jest ich dwóch. Dla jednego to pierwszy przejazd na tej trasie. Drugi, bardziej doświadczony, przez całą drogę udziela wskazówek nowicjuszowi na temat postępowania z pasażerami i kombinacji na granicy. Teraz komentuje zaistniałą sytuację słowami znawcy tematu:
- Dobrze, że murzynów nie mamy, bo z nimi to zawsze parę godzin w plecy.
Polscy celnicy oddają uporządkowane paszporty, natomiast ukraińscy tak je mieszają, że rozdanie ich zajmuje około pół godziny. Powoduje to, że wszyscy niedobudzeni jeszcze na granicy powracają do rzeczywistości na dobre. Wjeżdżamy do Lwowa . Pierwszy przystanek to nerwowy postój przy krawężniku, gdzie nie można się zatrzymywać, więc kierowca rutyniarz popędza wysiadających brutalnie.
- Daj mnie torebkę. – zwraca się głosem wiernopoddańczym do niego jeden z mężczyzn opuszczających autobus.
- A gdje ana? – pada krótkie pytanie.
- Ot ulicy. – na co kierowca, który się dopiero uczy sięga po klucz do odpowiedniego luku, ale ten ważniejszy wyrywa mu go z ręki i krzyczy do pasażera, który chciał nas opuścić:
- Na awtogare ujezżajem. Tam dostaniesz swoją torebkę.
Teraz i my orientujemy się, że powinnyśmy tutaj wysiąść, ale luk bagażowy od strony ulicy zostanie otwarty dopiero na dworcu autobusowym. Widząc determinację głównodowodzącego pojazdem nie podejmujemy nawet próby opuszczenia autobusu.
- Nu mnie nada zdjes! - woła zrozpaczony pan w średnim wieku. On wie, że następny przystanek jest na drugim końcu miasta.
- Nie nada, nie nada. – doświadczony kierowca wie lepiej. Sprawnie trzaska mu drzwiami przed nosem i nakazuje zająć miejsce. Odjeżdża z fantazją.
- Jak dasz sobie wejść na głowę, to nie ogarniesz tego. – poucza kolegę dumny jak paw ze swojej stanowczości. Na dworzec kolejowy docieramy dwie godziny przed odjazdem pociągu do Czerniowców. Kupujemy bilety sypialne. Tak, tam nawet w ciągu dnia sprzedaje się miejsca do leżenia, co po przespanej na pół gwizdka nocy w autobusie bardzo nam odpowiada. Pieniądze, które mamy wystarczają zaledwie na kawę i słodką bułkę. Krótki tranzyt, więc nie ma co szaleć. Budżet nie przewidywał szlajania się po Lwowie taksówką, a tak pokonujemy pierwsze piargi. Zasiadamy w olbrzymiej poczekalni i obserwujemy grupę około dziesięciu podróżnych w średnim wieku, którzy w mgnieniu oka na ustawionych między ławkami torbach podróżnych układają ceratę pełniącą rolę obrusa. Wyciągają miski, sztućce, chleb, jakąś kiełbasę, pomidory i ogórki i błyskawicznie, kucając wokół prowizorycznego stołu spożywają wspólny, wcale nie prowizoryczny posiłek. Po chwili zajmują miejsca na ławkach, wyjmują torebki z ziarenkami słonecznika i po woli łuskając je czekają na swój pociąg. W międzyczasie inna grupa wykonuje podobny manewr, aby po chwili spokojnie zasiąść na ławkach. Mamy ochotę wyjąć aparat i uwiecznić to na zdjęciu, ale nie udałoby nam się zadziałać dyskretnie, więc postanawiamy tylko zapamiętać te niecodzienne dla nas scenki dworcowe. Nie mamy zresztą zbyt dużo czasu na obserwacje, bo wkrótce głos z megafonu kieruje nas na peron, a tam krótki bieg w poszukiwaniu właściwego wagonu. Rzucam jakieś pytania po rosyjsku do stojącej konduktorki. Nie bez trudu wygrzebuję je z zakamarków mózgu. Tkwią tam zapomniane od podstawówki, kiedy to wszystkich uczono języka naszych sojuszników nie wiadomo po co. Nie przykładałam się należycie, a właściwie nie przykładałam się wcale i teraz żałuję, bo widzę mierny efekt dwunastoletniej pracy nade mną.
Bułgarskie pamiątki. Foto: Anna Karpa
Układamy się na leżankach i nadrabiamy zaległości autobusowej nocy. Pociąg z Kijowa do Czerniowców - ostatniej stacji przed granicą Rumuńską przyjeżdża punktualnie. Około godziny 16:00 budzi nas w zasadzie cisza, która zapada, kiedy ostatni podróżni opuszczają pociąg. Na szczęście nie odstawili wagonu na bocznicę. Kiedy wchodzimy do hali dworcowej od razu zaczepiają nas kierowcy oferujący przejazdy na najróżniejszych trasach. Jeden wesołek, któremu dziękujemy zanim się jeszcze odezwie proponuje radośnie zawieźć nas z powrotem do Lwowa. Wybieramy tego, który mówi o granicy. Cztery lata temu taki przejazd kosztował 10 dolarów od osoby i kończył się w Suceavie już na terytorium Rumunii. Tam o godzinie dwudziestej trzeciej z minutami mamy połączenie kolejowe do Bukaresztu. Powinno się udać. Negocjujemy z kierowcą, który nie chce słyszeć o przekroczeniu granicy. Rezygnujemy. Z naszych doświadczeń wiemy, że tam cena za dalszą drogę w najlepszym wypadku podwoi się, a alternatywy nie będzie. Dzwonimy do Marka, który jeździ przez granicę, ale on akurat tego dnia ma gości z Rumunii. Nie może ich zostawić, nie pomoże nam. Może nas zabrać następnego dnia. Nie mamy czasu czekać. Marko obiecuje znaleźć kolegę, który nas przetransportuje do Rumunii. Po chwili podchodzi do nas ten sam kierowca, z którym rozmawiałyśmy wcześniej.
- Wy znakomy Marka? To paczemu nie skazała? – dziwi się. Teraz jest pogodny i nie tak twardy w negocjacjach cenowych, ale nawet jeśli znamy Marko to on i tak nie przejedzie przez granicę. Tam jednak obiecuje zorganizować nam dalszą drogę. Marko oddzwania jeszcze do nas informując z troską, że spokojnie możemy jechać z kolegą, że nie zostawi nas na pastwę losu, ani nie oszuka. Wzruszające jest to tym bardziej, że tak na prawdę nie znamy wcale tajemniczego Marka, a telefon do niego dostałyśmy od znajomych, którzy kiedyś z nim podróżowali w ten wyszukany sposób. Idziemy na parking.
- Nu tiepier wy znajetie pacziemu cena takaja. Eto nowaja maszina. – nasz kierowca z dumą gładzi po masce swoje cacko i szarmancko otwiera drzwiczki każdej z nas, by po chwili trzasnąć nimi z wyczuciem znawcy tematu. Elegancką, klimatyzowaną beemką i przy dźwiękach hip-hopowej muzyki „Chłopców Oligarchii” docieramy do granicy. Tam cała sytuacja nagle staje się jasna. Teraz jest to granica z Unią, a więc wszyscy są dokładnie sprawdzani i odpytywani na okoliczność jej przekraczania. Kolejka samochodów oceniana jest na około 15 godzin. Podchodzimy do kolejnych aut prosząc kierowców o przerzucenie nas przez granicę, a ci zmęczeni czekaniem kręcą przecząco głowami. Siedzą w samochodach pełnych bagażu lub z kompletem pasażerów. Znajdujemy się na przejściu samochodowym więc jedyna możliwość jest taka, że ktoś się zlituje i nas przygarnie. Po chwili kolega Marka przywołuje nas gestem do furgonetki, z której kierowcą już ustalił cenę i inne szczegóły naszej dalszej podróży. Mamy transport do Suceavy. Rozliczamy się z naszym „Chłopcem Oligarchii”, a ten serdecznie życzy nam szczęśliwej podróży. Jesteśmy mniej więcej w połowie samochodowej kolejki do przejścia granicznego. Po chwili uświadamiamy sobie, że przed nami jeszcze ok 8-9 godzin bezczynnego czekania. Nie mamy na to czasu. Pokazujemy naszą dezaprobatę i jednocześnie bezradność. Rozważamy pertraktacje z kimś, kto znajduje się bliżej szlabanu. Wtedy młody chłopak z „naszej” furgonetki płynną angielszczyzną proponuje pomoc w pertraktacjach ze stróżem granicy.
- Dacie mu parę hrywien od głowy i może puści. – namawia do podjęcia próby. Nic nie tracimy. Kulbaczymy nasze plecaki i podążamy za nim. Podchodzi do mundurowego i coś mu tłumaczy. Ten niewiele myśląc przywołuje nas gestem i daje małą karteczkę, na której przybija swój magiczny, bardzo ważny stempel i wskazuje pawilony celników. Na pytanie o opłatę za niekonwencjonalne nas potraktowanie obrusza się. Może dlatego, że obok stoi kolega, a może po prostu chce pomóc bezinteresownie zupełnie. Przejdziemy więc tę granicę przejściem samochodowym w drodze wyjątku pieszo. Dziękujemy naszemu wybawcy. Miło jest widzieć zadowolenie na jego twarzy. Jest dumny, że dokonał niemożliwego, że nam pomógł. Macha na pożegnanie. Rozbawione tą sytuacją wchodzimy do budki celników z uśmiechami na twarzach i ustawiamy się grzecznie w kolejce kilku oczekujących kierowców.
- A wy szto? - pyta urzędnik ze srogą miną jak przystało na osobę bardzo ważną.
- My chcemy tylko przejść granicę, mamy glejt. – nie silimy się na zwroty rosyjskie, wybuchamy śmiechem i pokazujemy naszą przepustkę.
- A kuda wasza maszyna? - przygląda się nam z zainteresowaniem podobnie jak czekający w kolejce kierowcy.
- Nu, u nas niet maszyny. – odpowiadamy zgodnie z prawdą po rosyjsku tym razem, żeby nie było wątpliwości żadnej, a wtedy on poważnieje na moment i oczy robią mu się okrągłe jak spodki ze zdziwienia.
- Nu kak eto? Kuda wy idietie? – pyta nie rozumiejąc.
- Pieszo? Z takimi bagażami? - strzela pytaniami już całkiem wyluzowany i rozbawiony niecodzienną sytuacją.
- Do Bułgarii, a potem dalej do Macedonii. - odpowiadamy radośnie. Widzimy jego przychylność. Chyba nas już nie cofnie.
- Nu eto oczien daleko. - stwierdza podając nam paszporty i wskazuje kierunek do Rumunii. Teraz dostrzegamy wzrok kierowców z kolejki. Żaden z nich nie ma pretensji, że zostałyśmy załatwione poza kolejnością. Obserwują nas bacznie. Takie sytuacje nie zdarzają się tam pewnie zbyt często, a na pewno są urozmaiceniem monotonnej powagi panującej na przejściach granicznych.
Otrzymujemy jeszcze po stempelku od Rumunów, którzy potwierdzają, że do Bułgarii bardzo daleko i żegnając nas serdecznym śmiechem podają dystans w milach. Kolejny rozbawiony naszymi pomysłami posterunek. Uchylają szlaban, a my wiwatujemy. Jesteśmy po drugiej stronie. Na poboczu stoi furgonetka z małą lawetą.
Bułgaria. Foto: Anna Karpa
- Będzie nasza! - stwierdzamy chórem zerkając jedna na drugą. Los nam sprzyja. Do odjazdu pociągu z Suceavy jeszcze parę godzin. Zdążymy na pewno. Podchodzimy do młodego kierowcy. Bardziej informujemy go, gdzie jedziemy niż pytamy czy zechce nas zabrać. Ku naszemu jednak zdziwieniu ten nie przerywając rozmowy prowadzonej przez telefon kręci głową dodając przeczący gest dłonią.
- Nieprawdopodobne, nie chce nas podwieźć. – nie możemy uwierzyć w załamanie koniunktury. Odchodzimy na pobocze, ale optymizm nas nie opuszcza. Machamy na odjeżdżające z granicy auta, ale kierowcy bezradnie rozkładają ręce. Nie mają miejsca. Kiedy uświadamiamy sobie, że możemy utknąć tutaj na dłużej ktoś nas woła. To rumuńscy celnicy prowadzą około czterdziestoletniego mężczyznę, który okazuje się być właścicielem furgonetki. Już z nim wszystko obgadali. Zabierze nas gdzie chcemy. Jego kierowca uśmiecha się przepraszająco. Odmówił, bo to nie on decyduje.
- Jestem Wesielin, bo taki wesoły jestem. - przedstawia się właściciel pojazdu. Jego gadatliwość sprawia, że po godzinie znamy już dużą część jego życiorysu. Bułgar z pochodzenia, teraz mieszka i pracuje na Ukrainie. Wiele lat spędził w Polsce, potem pływał na statkach transportowych po całym świecie. Mówi nieźle po Polsku, a więc nasz dialog toczy się dalej w języku polsko-bułgarsko-ukraińsko-rosyjskim, żadnych zasad gramatycznych, ale ważne, że rozumiemy się bez żadnych problemów.
- I nie ma mowy, abyście jechały pociągiem. Jedziemy do Sofii po samochód, który tam kupiliśmy i zawieziemy was do samej Bułgarii, gdzie tylko chcecie. To przecież ten sam kierunek.
- A w ogóle, to dokąd zmierzacie? W góry? - nie mogą się nadziwić.
- Ale przecież wszyscy jeżdżą nad morze. - nie potrafią zrozumieć, że my mamy inaczej.
- Musicie zmienić swoje plany. – stwierdza stanowczo Wesielin.
- Pojedziecie z nami do Sofii po auto, załatwimy formalności przed niedzielą, a potem w drodze powrotnej na Ukrainę zawieziemy was nad morze. Najlepiej gdzieś w okolice Warny, albo nie, dalej na północ, tam gdzie nie ma takich tłumów. Jest tam mała miejscowość Tjulenowo, jaskinie nad morzem, żadne hotele, zamieszkacie w domku rybaków. - roztacza przed nami perspektywy nasz nowy znajomy. Jeszcze kilka godzin wcześniej zupełnie obcy człowiek, a teraz on już wie najlepiej, co dla nas będzie dobre. Nie pozwoli błądzić po górach. No, takie klimaty dzikich plaż to akurat lubimy. Zapisujemy skrzętnie nazwę niezwykłej miejscowości nadmorskiej i wracamy do rzeczywistości. Niby nie mamy żadnych rezerwacji i możemy robić, co nam się żywnie podoba, możemy postawić wszystko na głowie, możemy znaleźć się gdziekolwiek, wszystko zmienić, ale za jakiś czas umówione jesteśmy z naszymi przyjaciółmi w Pazardżiku, musimy stanąć na szczycie Wichrenu, na który Kasia robiła już wcześniej dwa podejścia bez powodzenia, bo raz załamała się pogoda, a potem zabrakło dnia. Chce mi też pokazać znany już sobie Rilski Monastyr i Melnik, bo to miejsca tak urokliwe, że się do nich wraca. Poza wszystkim czeka Macedonia. A więc nie tym razem bułgarskie morze. Wesielin jest rozczarowany naszą zdeterminowaną postawą. Takie wspaniałe wakacje nam naprędce nam zorganizował.
Widok ze wzgórza Caravec. Foto: Anna Karpa
- To nic, może kiedy indziej. – godzi się bez urazy. Wymieniamy się telefonami. Zdzwonimy się w przyszłym roku i zorganizujemy wspólne wakacje Czarnomorskie. Umawiamy się enigmatycznie, jakbyśmy byli starymi przyjaciółmi. A tymczasem zatrzymujemy się na parkingu i gościmy się. Oni częstują nas kawą z termosu, a my dzielimy się z nimi kanapkami. Wiemy już, że nie wezmą od nas pieniędzy za drogę, bo przecież i tak jadą w naszym kierunku. Chcemy zaprosić naszych dobroczyńców na obiad. Grzecznie odmawiają, nie chcą nas narażać na koszty.
- Będziecie miały kasę na szaleństwa wakacyjne. - kwituje Wesielin. Robi się ciemno. Rozkładamy swoje siedzenia, które zamieniają się w wygodne miejsca do spania i zapadamy w sen. Wiesielin budzi nas, kiedy wjeżdżamy do Bukaresztu. Jest dobrze po północy. Opowiada o mijanych obiektach. Zaspane rozglądamy się przez przymknięte powieki. Nie chcemy robić mu przykrości, bo widzimy jak bardzo zależy mu na tym, abyśmy czegoś ciekawego nie przeoczyły. Najbardziej interesują nas ogromne, kolorowe fontanny zbudowane na przestrzeni kilku kilometrów przez władze miasta. Niestety, przejeżdżamy w tunelu pod nimi. Wkrótce przekraczamy granicę bułgarską. Zatrzymujemy się na stacji na poranną kawę. Panowie nie planowali jazdy przez Wielkie Tyrnowo, ale skoro upieramy się, aby tam dotrzeć, to zmienią deczko trasę i „po drodze” dowiozą nas na miejsce. Umawiamy się jeszcze na jesienne spotkanie we Lwowie. Z Czerniowców jest tam taki sam dystans jak z Warszawy, a więc jesienna kawa parzona po lwowsku na piasku uzgodniona. Wsiadamy do auta i zasypiamy natychmiast. Około godziny 5:00 budzą nas:
- Wielkie Tyrnowo, jesteśmy na miejscu. - pokrzykują wesoło jakby to oni spali, a nie my.
- Czy naprawdę chcecie tutaj zostać? – pytają wskazując za okno.
Przecieramy oczy i nie możemy uwierzyć. Przyjechałyśmy na południe, a tutaj za oknem jesienna szaruga i łoi deszcz. Mimo wszystko żegnamy się z naszymi nowymi znajomymi jak ze starymi przyjaciółmi. Odjeżdżają. Wyciągamy z plecaków co się da, żeby na siebie włożyć, ale nie bardzo się daje, bo przecież miała być pogoda jak drut. Koszulek na ramiączkach mamy w bród i krótkich spodenek też, ale długie rękawy? Mają je na szczęście kurtki przeciwdeszczowe.
- Słońce wzejdzie na dobre to się wypogodzi. – pocieszamy się.
- Na pustyni też jest duża amplituda dobowa temperatur. – pleciemy, żeby pleść, nie koniecznie wierząc w sens tego, co mówimy. Przechodzimy na drugą stronę ulicy. Na dworcu autobusowym zagadujemy łamanym bułgarskim jedynego żywego tam o tak wczesnej porze – dziadka klozetowego. Zbudzony z drzemki porannej szybko zakłada okulary i po wstępnej inwigilacji, zestawu podstawowych pytań typu:
- Skąd jesteście i dokąd zmierzacie? - ustala nasze położenie stawiając kropkę na mapie, którą mu podsunęłyśmy. Kierujemy się do starej części miasta. Nie tak miała nas powitać Bułgaria. Miało być słonecznie i upalnie, a siąpi deszcz i jest zimno. Przypominamy sobie o zakitranych na dnie plecaków polarach, które miały wcale się nie przydać. Więcej ciepłych ubrań nie mamy. Ostatnia redukcja wagi plecaka doprowadziła do usunięcia parasoli, jako że przecież i tak będą bezużyteczne.
Robimy rozpoznanie na ewentualność zakwaterowania. Hostele, na które napotykamy okazują się być, albo już od dawna nieczynne, zarośnięte krzunami, albo niewiarygodnie drogie, albo też dostępu do nich bronią zagnieżdżone u wejścia prusaki wielkości tych, które widywałyśmy w Chinach. Nie wymagamy całkowitej sterylności i luksusów, ale wykluczamy miejsca, gdzie na porządku dziennym jest łaskotanie stóp czułkami jakichkolwiek robali. Idziemy w górę starego miasta. Po drodze wstępujemy do małej jadłodajni na kawę i banicę, pierwszy bułgarski posiłek. Zapominamy o siąpiącym za oknem deszczu, zaczynają się klimaty, po które przyjechałyśmy. Sprawdzamy działanie naszego, zapewne po murzyńsku brzmiącego, bułgarskiego. Zagadnięci ludzie z uwagą wsłuchują się w nasze kaleczone zdania, ale chyba na podstawie słów kluczowych, zwykle otrzymujemy odpowiedź na zadane pytania, a co więcej rozumiemy ich znaczenie, albo tak nam się przynajmniej wydaje. Mimo, że do tej pory wielokrotnie odwiedzałyśmy Bułgarię, to nigdy nie pokusiłyśmy się, aby poza używaniem podstawowych, pojedynczych słów, spróbować budować jakiekolwiek zdania. Tym razem tydzień przed wyjazdem spędzony nad rozmówkami daje zaskakujący efekt. W szablonowych zdaniach podmieniamy słowa pasujące do określonych sytuacji, co pozwala nam wielokrotnie zatrzymać na sobie uwagę Bułgarów, którzy zamiast typowego gestu bezradności podbudowanego zdaniem:
- As ne rozbiram. (nie rozumiem) - i odwrócenia się na pięcie, przystają i pomagają ochoczo.
Po smakowitym śniadanku ruszamy na poszukiwanie miejsca zakwaterowania. Sprawdzamy najpierw adresy hosteli z Internetu, spisane na kartce. Pierwszy z nich znajdujemy w malowniczym miejscu przy uliczce na zboczu góry, do którego powyżej przylepione są jedne nad drugimi rzędy starych kamieniczek i domków. Kiedy otwiera nam zaspany właściciel spoglądamy na zegarek. Jest dopiero siódma. Przepraszamy, że tak wcześniej. Chłopak prowadzi nas do dużej sali z drewnianymi, piętrowymi łóżkami, uchyla drzwi i kładąc palec na usta daje do zrozumienia, że jego goście śpią. Podaje cenę, która wcale nie jest atrakcyjna, tym bardziej, że po podłodze hasają słusznych rozmiarów prusaki. Wycofujemy się przepraszając za pobudkę. Pod kolejnym adresem okazuje się być wklejony między budynki stary hotel z wielkim afiszem, z którego cenę podają cztery gwiazdki. Nawet nie próbujemy o nią zapytać. Idziemy dalej. Jest za wcześniej, aby gdziekolwiek witano nas radośnie. Jesteśmy zdegustowane, ale niezałamane, kiedy docieramy do obrośniętego winobluszczem starego budynku bez okien i drzwi. Być może był tutaj hostel, ale na pewno nie ostatnio. Po woli ręce opadają. Błądzimy po omacku rozpoznając ulice, którymi już wcześniej szłyśmy. Skręcamy pod górę i odbijamy się od tablicy reklamującej pensjonat „Bela Neda”.
- To nie nasze standardy. – stwierdzamy zgodnie. Z ciekawości jednak przekraczamy bramę i przechodzimy przez zarośnięte wyszukaną florą podwórko. Kamienne schodki i śródziemnomorska roślinność do złudzenia przypomina greckie domostwa. Podoba nam się. Na dziedzińcu stolik, a na nim wyłożona broszura z warunkami pobytu zawierająca cennik i już wiemy, że kolejne dwie noce spędzimy właśnie tutaj. Dzwonimy pod podany na ulotce numer telefonu. Po chwili zjawia się zaspany nieco pracownik obiektu. Prowadzi nas do pokoju, przekazuje klucze i znika dyskretnie. Czyściutki, luksusowy pokój, z elegancką łazienką za cenę wieloosobowej sali z piętrowymi łóżkami i karaluchami w hostelu rekomendowanym w internecie. Mamy też do dyspozycji piec akumulacyjny, z którego natychmiast korzystamy, aby wysuszyć zmoczone ubrania. Wskakujemy pod kołderki. Tylko na momencik.
Autor: Anna Karpa