Relacja z Indii - część VI - Goa

Mateusz Jakubowski   |   25.03.2014   |   20:00   |   TanieZwiedzanie.com > Relacje z podróży
Goa - Palolem

Goa - tutaj polecimy z Delhi. Foto: Mateusz Jakubowski

Jedziemy z Agry do Delhi. Skończyły się dla nas czasy spania na kuszetkach – tym razem wybraliśmy drugą klasę – wagony wypełnione rzędami siedzeń. Gdy pociąg wjechał na dworzec, ujrzeliśmy w końcu to, co widzieliśmy tylko na filmikach z YouTube – ludzie tratowali się by wsiąść do środka. Istne szaleństwo, zważywszy na fakt, że miejsca są numerowane i nikt nie ma prawa siedzieć na twoim miejscu.

Pociąg zajechał leniwie na dworzec, płosząc wszystkie szczury biegające po torach. Nie zdążył się nawet zatrzymać, kiedy tłum ludzi ruszył szturmem do wejść. Co z tego, że w pociągu była masa osób chcących wyjść. Nikogo to nie interesowało, pociąg powoli zatrzymywał się, a ludzie ścierali się ze sobą o wejście (i wyjście) jak dwie rywalizujące ze sobą drużyny hokejowe. Stwierdziliśmy z Anią, że jesteśmy w Indiach więc co nam szkodzi – idziemy wpychać się jak bydło!

Podbiegamy do stojącego już w miejscu pociągu i dołączamy do wciskającego się tłumu. Ludzie drą się na siebie, niektórzy są agresywni. Ania, z pomocą macających ją Hindusów, szybko znalazła się w środku, ze mną było trochę gorzej. Tłum tak się cisnął, że ciężko byłoby włożyć między tych ludzi szpilkę, a co dopiero wielkiego Polaka! Po kilkudziesięciu sekundach udało mi się dostać do środka. Fala ludzi była tak silna, że zmiotło mnie na lewy koniec pociągu. Rozglądam się i zauważam Anię – jest na drugim końcu wagonu, jakieś 20 metrów ode mnie. Zauważam również kolejne ciekawe zjawisko – Hindusi nie doszli jeszcze do tego, że przeciskając się, można na chwilę wejść między siedzenia, aby puścić osobę idącą z naprzeciwka i rozładować tłum. Zamiast cywilizowanie poczekać, aż część ludzi zajmie swoje miejsca, każdy Hindus pcha się na chama, idąc od razu na swoją miejscówkę.

Ania była pierwszą osobą, która postanowiła usiąść na miejscu przy którym stała, aby nie stać w przejściu. Od razu Hindus pchający się obok drze się do niej: „ticket!!!”. Ania tłumaczy, że usiadła tutaj, żeby puścić ludzi, którzy chcą iść dalej. Jak tłum się rozładuje to wstanie i pójdzie na swoje miejsce. „W tej chwili wstawaj, to nie twoje miejsce więc nie siadaj tutaj!!!” – drze się Hindus. Ania wstaje, blokując tym samym przejście. Pociąg rusza. Po 20-tu minutach każdy był już na swoim miejscu. Siedzimy naprzeciwko Indyjskiej rodziny, stłoczonej w 5 osób na trzech siedzeniach. Jedziemy.

Podróż z Agry do Delhi trwała zaledwie 3 godziny (187 km).

Jesteśmy w Delhi. Wychodzimy przed wejście stacji Nizamuddin. To, co uderza w nas natychmiast, to przerażająca bieda, dużo większa niż w Agrze, porównywalna do Mumbaju. Z tą tylko różnicą, że w Mumabaju temperatura wynosi około 30 stopni podczas gdy tutaj jest zaledwie 14. Trzęsiemy się z zimna i rozglądamy wzdłuż ulicy. Po obydwu stronach chodnika ciągnie się sznur leżących bezdomnych. Próbują zasnąć, w czym skutecznie przeszkadza im niska temperatura. Tłoczą się, aby się ogrzać, leżą ściśnięci obok siebie, wyglądając jak stary, brudny i podarty dywan, stworzony z bezwartościowego w Indiach materiału – ludzkiego. Między tymi ludźmi palą się ogniska. Malutkie, maluteńkie, bo nie ma czym palić. Jedno ognisko to paląca się gazeta, na którą ktoś położył karton. Ognisko płonie raptem kilkadziesiąt sekund - wystarczająco długo, aby zgromadzając wokół siebie pokaźny tłum. Obok nas tli się płomień znad kilku patyków pod którymi ułożono równo jakieś papierki. Dwóch chłopców siedzi na chodniku z rękoma wyciągniętymi w stronę paleniska, próbując ogrzać skostniałe dłonie. Patrzymy na to wszystko i cieszymy się z Anią, że postanowiliśmy nie zostawać w Delhi na noc. Potraktowaliśmy to miasto jak Mumbaj – punkt przesiadkowy. Równo za 14 godzin, o 12:15, mamy samolot na Goa.

Bierzemy tuk tuka i robimy sobie objazdówkę po mieście.

Razem z kierowcą ustalamy trasę – chcemy najpierw zobaczyć kilka miejsc, a potem pojechać na lotnisko. Ruszamy. Zahaczamy o grobowiec Hamayuna i Czerwony Fort. Wszystko oczywiście możemy zobaczyć tylko z zewnątrz – jest po 22, obydwa kompleksy są zamknięte. Jedziemy pod India Gate, które również jest zamknięte. Co to jednak dla nas! Porozmawialiśmy chwilę z mundurowymi strzegącymi bramy wjazdowej do parku, w którym znajduje się brama. Wytłumaczyliśmy, że jesteśmy tutaj tylko przejazdem i szkoda byłoby nie zobaczyć tak pięknego monumentu… Efekt – brama wjazdowa została rozsunięta i mogliśmy wejść do środka!

India Gate w Delhi

Brama Indii w Delhi. Foto: Mateusz Jakubowski

Po India Gate nie pozostało nam nic innego, jak jechać na lotnisko. Trafiliśmy na fatalnego kierowcę, który praktycznie nie mówi po angielsku, a dodatkowo nie zna topografii miasta. Błądzimy po mieście bo kierowca nie zna drogi na lotnisko. Co rusz zmienialiśmy kierunek, zawracaliśmy i cofaliśmy się, a lotniska jak nie było, tak nie ma. Co gorsza, doszło przed nami do wypadku – jadący z przodu samochód osobowy zderzył się z dostawczym autem kultowej w Indiach marki „Tata”.

Wypadek samochodowy w Delhi

Rozbity samochód. Foto: Mateusz Jakubowski

Osobówce nic poważnego się nie stało, natomiast „Tatę” odrzuciło i przewróciło na bok, blokując tym samym ulicę. Indie zajmują niechlubne pierwsze miejsce na świecie pod względem ilości ofiar wypadków samochodowych (130 tysięcy rocznie). Hindusi, w tym nasz kierowca, natychmiast pobiegli do rozbitych samochodów. Szczęśliwie nikomu nic się nie stało. Hindusi podnoszą „Tatę” i odblokowują drogę.

Ruszamy dalej.

Po pewnym czasie dojechaliśmy w końcu do skrzyżowania na którym znajdowała się tablica wskazująca kierunek na lotnisko. Do naszego celu pozostało 27 km, co oznacza, że przed nami jeszcze z godzina jazdy. Wywiało nas strasznie, w dodatku okazało się, że kierowca zawiózł nas pod terminal I, zamiast pod terminal II skąd mieliśmy wylot. Odległość między terminalami wynosi 9 km. Zawracamy. Mijamy zjazd opisany jako droga dojazdowa do drugiego terminala. Mówimy kierowcy, że chyba się zagapił bo zjazd minął, ale ten nie rozumie o co nam chodzi. Po kilkunastu minutach dojeżdżamy do szlabanu blokującego drogę, przy którym stała budka wartownicza i dwóch uzbrojonych wojskowych. Szlaban był dosyć krótki, kierowca wyminął go tuk tukiem, machnął wojskowym ręką i pojechaliśmy dalej. Jedziemy piętrową drogą, jest ciemno i zimno. Zbliżamy się do wielkiego budynku, to zapewne jeden z terminali lotniska. Podjeżdżamy do niego, kierowca się zatrzymuje, mówi, że to tutaj. Rozglądamy się dookoła - nie ma nigdzie wejścia. Zaczynamy się denerwować. Mówię mu, że gówno mnie obchodzi, że jesteśmy na lotnisku, skoro miał nas zawieźć dokładnie na terminal drugi, a my nie wiemy nawet gdzie jest wejście. Gościu tłumaczy, że musimy szukać windy. Stawiamy ultimatum – zaprowadzisz nas przed wejście albo nie dostaniesz pieniędzy. Gość wyłącza tuk tuka i rusza z nami. Mijamy kilkadziesiąt metrów, dochodząc do sporych rozmiarów towarowej windy. Nasz kierowca mówi, że to tutaj, musimy zjechać na parter. Winda podjeżdża, według niej znajdujemy się na siódmym piętrze. Parter opisany jest ładnie jako „Terminal II”. Sukces. Zjeżdżamy na dół, płacimy kierowcy i kierujemy się do wejścia. Do lotu pozostało prawie 10 godzin.

Port lotniczy w Delhi to miejsce godne polecenia każdemu, kto nie obawia się spania na lotniskach

Po nadaniu dużego bagażu odprawiliśmy się i poszliśmy odkrywać uroki lotniska, którego pełna nazwa brzmi „New Delhi Indira Gandhi International Airport”. Naładowaliśmy telefony, zrobiliśmy sobie wyżerkę w KFC i poszliśmy spać na wygodne leżanki dostępne bezpłatnie na lotnisku.

KFC w Indiach

KFC na lotnisku w Delhi. Foto: Mateusz Jakubowski

18 lutego o godzinie 14:50 wylądowaliśmy na Goa.

Po odebraniu bagażu przebraliśmy się (upał wynosił około 30 stopni) i ruszyliśmy na autobus do Margao (nazywanego również Madgaon). Stamtąd będziemy chcieli wsiąść w drugi autobus i dojechać do Palolem, rajską plażę otoczoną wodą i palmami kokosowymi. Do pokonania mamy 75 km. Żar lał się niemiłosiernie z nieba, skutecznie burząc nasz ambitny plan dojechania na miejsce zrujnowanymi autobusami. Wróciliśmy się na lotnisko i wzięliśmy taksówkę, która zawiozła nas do celu. Za blisko dwugodzinny kurs zapłaciliśmy 1050 rupii (około 50 zł). Oczywiście nie odbyło się bez zgrzytów – tradycyjnie kierowca wciskał nam kit, że Palolem jest beznadziejne, w hotelach nie ma wolnych miejsc, dlatego zawiezie nas gdzie indziej. Nie zgodziliśmy się. Prócz tego, w połowie drogi mieliśmy kolejny zgrzyt – kierowca zjechał z drogi i zatrzymał się na środku pola. Po chwili podjechał do nas drugi samochód. Kierowca stwierdził, żebyśmy zapłacili mu za kurs i przesiedli się do drugiego samochodu. Dlaczego? Bo tak. Nie zgadzamy się. Nasz kierowca przekonuje, że gość, który do nas podjechał to jego przyjaciel (później przekonywał, że to jego brat) i jedzie akurat w stronę Palolem, dlatego nas zabierze, a on wraca na lotnisko. Nie mając wyjścia godzimy się na zmianę aut, ale stawiamy warunek – płacimy dopiero na końcu. Kierowcy zgadzają się. Jedziemy dalej, podziwiając wspaniałe widoki

Goa zdaje się być zupełnie innym miejscem od tych Indii, które widzieliśmy w ostatnim czasie. Nie ma tutaj biedy tak rażącej, jak chociażby w Mumbaju czy Delhi. Praktycznie nie ma sypiących się budynków, slumsów, bezdomnych, nie ma nawet typowej Indyjskiej zabudowy. Zamiast tego mamy tutaj zabudowę w stylu europejskim, przywodząca na myśl państwa Półwyspu Iberyjskiego lub odległej Ameryki Południowej. To wszystko jest zasługą Portugalczyków, którzy skolonizowali ten region przed wiekami, narzucając krajobrazowi oraz napotkanym tu ludziom swój styl, swoje budownictwo oraz swoją wiarę. Większość mieszkających tutaj Hindusów to Chrześcijanie, a większość mijanych przez nas świątyń to chrześcijańskie kościoły. W końcu dojeżdżamy do Palolem. Żegnamy się z taksówkarzem i idziemy na plażę, z zamiarem znalezienia na niej noclegu.

Goa - Palolem

Dotarliśmy na Goa! Foto: Mateusz Jakubowski

Robimy sobie kilka fotek i ruszamy wzdłuż domków do wynajęcia, ciągnących się przez całą plażę. Okazuje się, że na całym Palolem trwa zmowa cenowa. Właściciele domków ustalili sztywną cenę – nikt nie ma prawa zejść niżej niż 700 rupii (35zł) za noc. Nie wiedzieliśmy o tym, chcieliśmy znaleźć coś za 400 rs. Już po chwili zaczęli nas zaczepiać właściciele domków. Podchodzili do nas i zapraszali do siebie. Mówimy pierwszemu naganiaczowi, że możemy iść do niego od razu, ale płacimy 400 rs za noc. Hindus wybucha śmiechem, mówiąc, że nikt nam tutaj takiej ceny nie da, najniższa cena to 700rs. Ignorujemy go i idziemy dalej. Zaczepiają nas kolejni właściciele, którym powtarzamy naszą cenę. Wszyscy patrzą na nas z politowaniem, mówiąc, że nie ma nawet takiej opcji. Przeszliśmy całą plażę, nikt nie chciał wziąć nas pod swoje skrzydła, mimo, że naszą cenę zwiększyliśmy do 500 rupii. Nie mieliśmy wyjścia - postanowiliśmy się wrócić i znaleźć coś za 700 rupii.

Krowa na Palolem

Codzienny widok na Goa. Foto: Mateusz Jakubowski

Wracamy wzdłuż plaży, mocząc nogi w ciepłych wodach Morza Arabskiego. Podchodzi do nas jeden z właścicieli domków, wywala na wierz swój uśmiech i pyta: „No i co, znaleźliście coś za 400 rupii?”, poczym zanosi się śmiechem. Wkurzył nas. „Nie, za 400 nam się nie udało, ale wracamy się bo zaproponowano nam nocleg za 500 rupii” – mówię, ściągając z Hindusa głupi uśmieszek. „Coooo!? Gdzie!?” – pyta, wyciągając z kieszeni telefon. Dzwoni do kogoś, rozmawia kilka sekund. Wraca myślami do nas. „Ok, skoro dostaliście taką cenę, to i ja ugoszczę was za 500 rupii. Zaraz pokażę Wam pokój, poczekajcie tylko chwilę” – mówi nam, a następnie idzie do właściciela domków położonych po sąsiedzku z jego posesją. Cały czas dzwoni przez telefon. Po chwili zbiera się wokół niego kilka osób, kłócą się. Wydaje się nam, że to właściciele domków. Później okazuje się to faktem – pokłócili się o to, kto z nich zaproponował nam nocleg za 500 rupii. Nikt nie chce się przyznać. Nic dziwnego, w końcu nikt nie zaproponował nam takiej stawki. Nasz przyszły gospodarz wraca do nas i pokazuje wolny pokój. Dobijamy targu. Za 4 noce spędzone w „Gunu Paradise” zapłacimy łącznie 2000 rupii (100zł). Domek jest w tragicznym stanie, ale nawet na Goa nie warto oczekiwać fajerwerków. Zamiast tego wolimy szukać plusów – nasz domek znajduje się najbliżej zejścia na plażę.

Nocleg na plaży Palolem

Nasze nowe lokum. Foto: Mateusz Jakubowski

Wchodzimy na pokoju. Właściciel (nazwaliśmy go „Gunu” od nazwy jego przybytku) prosi nas, żebyśmy nikomu nie mówili o tym, że nocujemy tutaj za 500 rupii. Ustalamy, że wszystkim będziemy mówić o 700rs. Gunu, wielki grubasek z wiecznie przyklejonym drinkiem do dłoni, przytakuje z uśmiechem. Zostajemy sami. Razem z naszym domkiem.

Nocleg na Palolem

Nasze nowe lokum. Foto: Mateusz Jakubowski

Rozglądamy się po naszym domku. Zastanawiamy się, czy ta konstrukcja nie zawali się przy byle pierdnięciu. O ile ściany wyglądają w miarę solidnie, o tyle za sufit robi cieniutka sklejka obłożona blachą falistą na zewnątrz. Mamy w pokoju aż 3 łóżka (jedno duże i dwa jednoosobowe), stół, lustro oraz wiatrak. Z toaletą jest jeszcze ciekawiej – wydaje się być starsza niż życie na ziemi. Boimy się, że skorzystanie z toalety skończy się dla nas zarzutami o niszczenie zabytków. Jedna ze ścian toalety zrobiona jest ze sklejki, tak cienkiej, że było przez nią słychać wszystko, co dzieje się u naszych sąsiadów.

Ania zastanawia się, czy nie warto przenieść się gdzieś indziej. Przekonuję ją, że jedyne, co jest nam tutaj potrzebne, to łóżko, w końcu do domku wracać będziemy tylko na noc. Zgoda. Przebieramy się i idziemy na zakupy.

Warunki na Palolem

Archeologiczny raj. Foto: Mateusz Jakubowski

Spacerując po Goa wydaje nam się, że nie jesteśmy w Indiach. Goa to miejsce zupełnie inne od wszystkiego, co widzieliśmy w tym kraju do tej pory. Nawet ruch uliczny jest bardziej cywilizowany, co spowodowane jest natłokiem turystów na drogach. Wynajęcie skutera to koszt około 30 złotych za dzień, przez co większość ruchu ulicznego stanowią biali ludzie. Mijamy uliczki, zrobione typowo pod turystów – po obydwu stronach ulicy ciągną się stoiska z pamiątkami, ciuchami, barami i restauracyjkami.

Zakupy na Palolem

Palolem. Foto: Mateusz Jakubowski

Wszechobecne tuk tuki oraz święte krowy spacerujące po ulicach przypominają nam, że wciąż jesteśmy w Indiach. Robimy zakupy, kupujemy trochę pamiątek, a następnie idziemy na kolację. Nasz wybór padł na restauracyjkę „Cool Breeze”, położoną niedaleko wejścia na plażę. Trafiliśmy idealnie. Jedzenie było przepyszne i tanie, a obsługa bardzo miła. Za kurczaka z pieca tandoori, krewetki, pizze po indyjsku, piwka i naany zapłaciliśmy łącznie 1000rs (50zł - 25zł na głowę!). Tak nam się spodobało to miejsce, że wracaliśmy tutaj co wieczór. Gorąco polecamy.

Jedzenie na Palolem

W swoim żywiole. Foto: Mateusz Jakubowski

Następnego dnia wstaliśmy wcześnie, aby nie marnować czasu na sen.

Wychodzimy z naszego domku. Słońce jeszcze nie wzeszło, w oddali widać łodzie niesione morskimi falami i rybaków zarzucających swoje sieci, po plaży spacerowały pojedyncze osoby, święte krowy leniwie leżały na piasku, a bezpańskie psy wylegiwały się na leżakach rozrzuconych po plaży. Ale i na brzegu niektórzy pracowali w pocie czoła. Codziennie wczesnym rankiem na plaży pojawiały się kobiety, wyposażone w głębokie misy i łopaty. Całe ranki nabierały piasek w swoje misy, a po ich napełnieniu ginęły w zaroślach. Wracały po chwili z opróżnionymi misami i cały proces następował od nowa. Jak myślicie, z czym mamy tutaj do czynienia? Odpowiedź jest zaskakująca – z mafią piaskową.

Mało kto wie, ale piasek należy do jednych z najbardziej eksploatowanych surowców na świecie. Roczne zapotrzebowanie człowieka na piasek wynosi 15 miliardów ton. Ze wszystkich dostępnych surowców naturalnych, tylko wody wykorzystujemy więcej. Dla przykładu, do samego wybudowania kilometra autostrady zużywa się ponad 30 tysięcy ton piasku. Dzięki niemu funkcjonuje budownictwo, dzięki niemu powstają drogi, dzięki niemu mamy w swoich domach szkło, elektronikę czy okna. Piasek wykorzystuje się nawet przy budowie poszycia samolotów. Bez niego świat stanie w miejscu. Myli się ten, kto pomyślał od razu o pustyniach i stwierdził, że piasku mamy aż nadto. Piasek pochodzący z pustyni, w wyniku nieustannego działania nań sił wiatru, jest gładki, przez co nie można go do niczego wykorzystać – piasek wykorzystywany w przemyśle musi mieć chropowatą powierzchnię. Światowe zasoby piasku kończą się w zastraszającym tempie. Już niedługo gorączkę złota zastąpi światowa gorączka piaskowa, która w Azji rozkręciła się na dobre. Zwłaszcza w Indiach. Kobiety zbierające piasek sprzedają go potem przemytnikom. Dostają za to kilka rupii, a mafia zyskuje w ten sposób znakomity produkt, który sprzeda firmom budowlanym w Mumbaju albo wywiezie za granicę.

Mafia piaskowa w Indiach

Kradzież piasku na Palolem - oczywiście nikt nie widzi. Foto: Mateusz Jakubowski

Największe zapotrzebowanie na piasek pochodzi z Dubaju, gdzie szaleństwo inwestycyjne doprowadziło do tego stopnia, że prywatni inwestorzy zaczęli usypywać sztuczne wyspy. Projekt „Palma”, zakładający usypanie wysp tworzących kształt palmy, pochłonęło przeszło 150 milionów ton piasku. Nowszy, nieukończony jeszcze projekt - „World” pochłonie 450 milionów ton piasku. Te rozdmuchane inwestycje doprowadziły do tego, że w Zjednoczonych Emiratach Arabaskich wyczerpały się naturalne złoża piasku. Mimo, że ZEA położone są na pustyni Ar-Rab al-Chali – największej piaszczystej pustyni świata! Dubaj został zmuszony do importowania piasku. Kolejnym państwem potrzebującym piasku jest Singapur. Szwajcaria Azji, jak często nazywane jest to miasto-państwo, w ciągu ostatnich 30 lat zwiększyło swoją powierzchnię o 20% w wyniku zasypywania morza piaskiem. Tam też naturalne złoża zostały wyczerpane. Zdając sobie sprawę z powagi sytuacji, Kambodża, Wietnam, Malezja oraz Indonezja wprowadziła embargo na eksport piasku do Singapuru, co spowodowało, że Singapur musiał zwrócić się w stronę mafii.

Stolicą mafijnego biznesu piaskowego są Indie, a dokładnie Mumbaj.

Szacuje się, że na półwyspie Indyjskim piasek wydobywa się nielegalnie z ponad 8000 miejsc. Najwięcej piasku kradnie się na ogólnodostępnych plażach. Najciemniej jest pod latarnią. Problem jest powszechnie znany, jednak nic się z nim nie robi – Indie należą do jednych z najbardziej skorumpowanych krajów na świecie. Władza bierze łapówki i udaje, że nic nie widzi. Interes kwitnie, a ludzie się cieszą. Mafia ma towar, rynki zbytu, a biedni ludzie zarabiają pieniądze na zbieraniu piasku, tak jak kobiety, które właśnie oglądamy. Ostatniego dnia nie wytrzymuję. Podchodzę do dwóch kobiet kradnących piasek i pytam, po co to robią. Jedna kobieta odchodzi ode mnie, druga natomiast odpowiada: „jak to po co, na drogi i budynki!”.

Idziemy na śniadanie ustalić plan działania na najbliższe dni.

Goa - Palolem

Rajskie widoki towarzyszyły nam na każdym kroku. Foto: Mateusz Jakubowski

Obiecujemy sobie, że maksymalnie wykorzystamy czas spędzony na Goa. Nie chcemy zamęczać Cię opisami wylegiwania na plaży, piwkowania i niezdrowego obżarstwa, ale zapewniamy Cię, że Goa to istny raj na Ziemi, gdzie zapomina się o wszystkich problemach. Jeżeli szukasz miejsca na odpoczynek – zapraszamy na Goa. Przez najbliższe cztery dni taplamy się w morzu uciech i Morzu Arabskim. Czas mija nam na plażowaniu, zakupach, spacerowaniu po sąsiednich plażach, wypatrywaniu delfinów, uciekaniu przed krabami (których w okolicy są tysiące) i tak dalej… Wypoczęliśmy na maksa i naładowaliśmy wszystkie akumulatory. Ostatniego dnia na Goa, po spakowaniu się i opuszczeniu Palolem…

Wsiedliśmy do zrujnowanego autobusu i pojechaliśmy do Margao

Margao jest finansowym centrum Goa. To także jedno z największych miast tego stanu. Miejsce w żadnym wypadku nie imponuje, klimat postkolonialnego miasteczka, wypełnionego Hindusami i chrześcijańskimi kościołami nie jest tym, co rozkochało nas w Indiach. Jest jednak kolejnym odcieniem tego barwnego kraju, dlatego cieszymy się, że mogliśmy je zobaczyć. Bez większego jednak żalu trafiamy na dworzec skąd pojedziemy do Mumbaju. Nasz pociąg, „Jan Shatabdi Express” spóźnił się 40 minut. To jedyne opóźnienie pociągu, jakie mieliśmy w trakcie całej naszej podróży po Indiach.

Ruszyliśmy. Przed nami 8,5h jazdy i 757km do przejechania.

Pociąg z Goa do Mumbaju

Jedziemy do Mumbaju. Foto: Mateusz Jakubowski

Znów jedziemy klasą 2S – „Second Sitting” – wagony wypełnione rzędami siedzeń. Większość podróżnych to bogaci Hindusi, którzy przyjechali tutaj na wakacje. Widzimy ludzi ubranych w stylu zachodnim, rozmawiających całą drogę przez swoje smartfony, z których między rozmowami rozbrzmiewały współczesne, znane nam hity zachodniej popkultury. Dużo osób zagadywało nas, chcąc dowiedzieć się, co nas tutaj sprowadziło i co już w Indiach widzieliśmy. Skończyło się na tym, że większość drogi przejechaliśmy z trzema kobietami i dwoma mężczyznami, rozmawiając o Polsce, Indiach i świecie. Zleciało nam naprawdę szybko.

Gdy powoli zbliżaliśmy się do Mumbaju, nasi towarzysze spytali nas, gdzie nocujemy.

Powiedzieliśmy, że nie mamy noclegu, ale chcemy jechać taksówką na Colabę (jedna z dzielnic w Mumbaju, to właśnie tam znajduje się słynna Brama Indyjska oraz Taj Hotel) i tam poszukać noclegu. Nasi towarzysze zaczęli się zastanawiać, jak najłatwiej będzie nam tam dojechać. Zastanawiali się, co zrobić, żeby nas nie okradziono. Wspominałem już w drugiej części relacji z Indii, że w Mumbaju plagą są taksówkarze, którzy w najróżniejszy sposób będą próbowali Cię oszukać. Nasi towarzysze mówią, że w Mumbaju nie istnieje ryzyko, że spróbują nas okraść, tylko JEST PEWNE, że będą nas próbowali okraść. Zastanawiali się, co zrobić, aby tak się nie stało. Zaproponowali nam, żebyśmy po przyjeździe na dworzec przesiedli się w kolej miejską i przejechali się nią do Victoria Station i stamtąd przeszli jeszcze parę kilometrów pieszo na Colabę. Jeden z Hindusów chciał nawet dać nam dwa bilety, ale podziękowaliśmy za tą opcję. Nie chcieliśmy późną nocą łazić po Mumbaju, dlatego wciąż byliśmy zdecydowani na taksówkę.

Jeden z naszych towarzyszy powiedział, że w takim razie pójdziemy razem przed dworzec i postaramy się wspólnie wybrać takiego taksówkarza, która będzie wyglądać najmniej podejrzanie. Rozsiedliśmy się wygodnie i czekaliśmy na dotarcie do celu. Mieliśmy być w Mumbaju o 23:05, tymczasem dochodzi północ, a my wciąż jedziemy…

Jak się okazało, nie uniknęliśmy trafienia na oszusta. Padliśmy ofiarą zorganizowanej akcji, której nie zapomnimy do końca życia. Przeczytacie o tym w naszej ostatniej części relacji z Indii.


Tagi: Indie  
o autorze  |   o stronie  |   reklama  |   kontakt  |   polityka prywatności  |   Regulamin
Copyright 2012-2023 © TanieZwiedzanie.com. Wszelkie prawa zastrzeżone
×

Naucz się tanio podróżować - kup moją książkę!

Wydałem książkę. 288 stron praktycznej wiedzy, bez lania wody i ogólników. Dowiedz się, jak kupować tanie bilety lotnicze, spać niedrogo na całym świecie i jak najtaniej podróżować wewnątrz konkretnego kraju.

Cena 49.99zł, wysyłka w ciągu 24h.

KUP TERAZ